Lato na blogu było ewidentnie bardzo triathlonowe. Nie wiem ilu z Was dotrwało do końca tego lata ze mną. Ilu już miało dosyć czytania relacji z moich zawodów. Ilu przeszkodziła moja nieregularność i brak innych merytorycznych tekstów.
Na początku wiszę Wam przeprosiny, że było tu bardzo o mnie, a tak niewiele dla Was. I zarazem podziękowania, że byliście ze mną i motywowaliście mnie do dalszej walki, która w tym roku nie zawsze była taka prosta.
Ten sezon był chyba najbardziej burzliwym sezonem w moim tri-życiu. Masa wyjazdów, przemieszczania się i załatwiania miliona spraw na raz nie pomogła w stabilizacji i regularnym trenowaniu. Moje emocjonalne wzloty i upadki, na podłożu zdrowotnym też dolały oliwy do ognia. Było intensywnie, burzliwie, ale był to też chyba najpiękniejszy TRI-sezon.
Ogromny progres, ogromna ilość czasu spędzona na treningach, ogromne postępy i niewyobrażalne kilometry w siodle. Wiele podium, wiele startów w czołówce kobiet i nie tylko. Była też totalna zdrowotna katastrofa, która nadal się za mną ciągnie (o tym mam nadzieję może już niebawem napiszę) i wielkie załamanie w połowie sezonu, które wykluczyły mnie z walki o wiele. I pomimo, że dla innych sezon triathlonowy wciąż trwa. Ja tym startem zakończyłam swój sezon startowy w triathlonie. Czas zająć się ważniejszymi rzeczami – zdrowiem.
Wczorajszy Kraśnik pomimo, że nie zapowiadał się ciekawie był kwintesencją moich zmagań. Mojej walki nie tylko sportowej, ale i też tej emocjonalnej i zdrowotnej. I pomimo, że minęłam się z podium w kategorii OPEN kobiet o zaledwie 30 sekund, to dreptałam po pietach tym wszystkim które wydawały mi się o wiele lepsze. Ja anemiczka, zdrowotnie rozsypana, nie trenująca … mama!
Miałam tydzień przerwy w treningach, w wodzie nie byłam od Gdyni. Chciałam tylko dwie rzeczy jeśli chodzi o Kraśnik, zrobić go mocno i z uśmiechem. Nie zależało mi na czasie, na miejscu. Nie patrzyłam (wyjątkowo) na to kto startuje, w jakiej jest formie i w jakim tempie muszę zrobić każdą z dyscyplin. Plan był żeby nie patrzeć na zegarek. Chciałam poczuć że daję z siebie wiele, nie tak jak na moich połówkach, nie tak jak ostatnio na treningach. Miało być mocno, ale tempo każdej z dyscyplin było dla mnie jednym wielkim znakiem zapytania?
Chwilę przed.
Jak zwykle w Kraśniku pogoda nam dopisuje, powiedziałabym nawet że GORĄCO nas rozpieszcza. W zeszłym roku jedyne 32 stopnie, w tym roku nie patrzyłam na termometr, ale czułam się co najmniej jak w piekarniku! Start jest dosyć późno więc na spokojnie wyjechaliśmy z domu.
Kraśnik jest chyba idealnym miejscem na rodzinne starty, a pogoda która dopisuje co roku jeszcze bardziej to potwierdza. Całe zawody mieszczą się bowiem nad Zalewem Kraśnickim. Na małej ale bardzo przyjemnej plażyczce, z placem zabaw i parasolami, jest start imprezy. Tamtędy też biegnie trasa biegowa, co sprawia że nie trzeba się za bardzo ruszać żeby być w samym centrum imprezy. Dzieciaki w kostiumach szalały na plaży a my wbijaliśmy się okropnie czarne pianki, w których po kilku minutach człowiek był mokrusieńki. Zosia jak zwykle została pod okiem już chyba jej ulubionej cioci, a Justyna chyba w końcu nie musiała za nami biegać z dzieciakami 🙂
Start.
Stajemy na lini startu. Widzę znajome twarze. Fajnie jest startować w miejscu w którym jest się choć trochę rozpoznawalnym. Jest do kogo buzię otworzyć. Uśmiechnąć się i pogadać. Jesteśmy jak czarne larwy grzejące się na słońcu i mam wrażenie że gdyby przez coś lub kogoś start się opóźnił. Wszyscy w tych pięknych strojach byśmy się tak roztopili od prażącego słońca, jakie nam tego dnia świeciło! Jednak najprzyjemniejsze przed nami. ta zimna, chłodząca woda do kt®óej wyjątkowo chciało mi się wskoczyć.
10,9,8,7, zaczęło się…… 3, 2, 1 … START!
Pływanie, czyli to co tygryski lubią najbardziej.
Wskoczyły czarne stroje do wody. Linia startu była bardzo szeroka więc większość z nas zmieściła się w pierwszych 3 liniach. Ponad 100 zawodników wpadło do wody na raz. Ja jak zwykle ustawiłam się dosyć z przodu. Chciałam przytrzymać się jak najdłużej nóg byłej pływaczki Karoliny Zygo, i przez jakiś czas całkiem nieźle mi to szło. Jednak wolałam nie eksperymentować z bardzo mocnym pływaniem, bo moja forma nie była na szczycie. Zwolniłam więc, a jej nogi powoli oddalały się od moich. Niemniej jednak trzymałam dobre tempo. Płynęło mi się naprawdę dobrze, choć czułam nieprzygotowane ręce. Pierwsze kółko, wybiegamy z wody żeby ominąć bojkę i słyszę kibiców krzyczących do faceta za mną ” Jarek jesteś 10, dajesz!”. Zaskoczeni jesteście pewnie tym tak samo jak ja wtedy, na 100 zawodników jestem w pierwszej 10 ?? No nieźle pomyślałam. I jakoś ból i zmęczenie rąk przeminęło, a sił tylko przybyło. Dosyć głęboko było do samego końca więc ledwo co udało mi się zerwać czepek i okularki w wodzie. Jak już kiedyś pisałam, gorące starty nauczyły mnie że podstawą jest zamoczenie czupryny w wodzie zanim wskoczę na rower. Dlatego dokończyłam moczenie, kilkoma chluśnięciami wody. Włosy mokre, lecimy dalej!
Z wody wyskoczyłam 8-ma, czyli jak na mnie (w pełni sił) przystało.
Rower z draftingiem, czyli łatwiej jest być kobietą.
Ten rower to było istne szaleństwo w moim i Argonowym wykonaniu. Nie spodziewałam się choć w połowie tego co się tu wydarzyło. Zaczęło się niewinnie. Miał być rower z draftingiem, a mój zapowiadał się na totalną solówkę. Ani jednej żywej duszy przede mną i ani jednej za mną. Pierwsze kółko na rozgrzewkę, poleciałam więc zupełnie w pojedynkę. Średnia fajna, moja, ale chciało by się lepiej. Niewiele osób do mnie dojeżdżało. wyprzedziło tylko 2 panów na czasówkach, aż nie chciało mi się wierzyć, że gdzieś tam chwilę za mną ciągnęły się kilkunastoosobowe pociągi, te które widziałam na zdjęciach.
Drugie, kółko zaczyna robić się trochę ludzi. Część dopiero wjeżdża na trasę kolarską część zza pleców powoli się wyłania. Skręcamy w lewo i słyszę męski głos krzyczący, dawaj do nas! Podłączaj się ! Jechali sporo szybciej niż ja, więc nie wiedziałam czy mi się to uda, ale raz kozie śmierć. Usiadłam na koło i jadę, pedałuję co sił w nogach bo te męskie wielkie uda ewidentnie mają więcej siły niż ja, ale się nie poddaję. Panowie jadą równo, ale jadą też ze średnia 38 km/h. Czy ja oszalałam ?? Może, ale jest fajnie więc cisnę ile sił w nogach. Nie lubię draftingu bo jest niestabilny, jeździ się bardzo interwałowo. Czasami chcesz naciskać hamulce, a jadąc w tym samym pociągu czasem nie masz siły dogonić ostatniego wagonu. Pomimo to, dlaczego miałabym nie skorzystać. W szczególności gdy jeden z Panów uprzejmie na mnie nawet „poczekał” 🙂
Siedem kilometrów ze średnią 38 km/h, niezły wynik, ale ciut za mocny jak dla mnie. W szczególności że trasa nie była płaściutka i prościutka. Miała dużo zakrętów, takich 90° i więcej, i małych podjazdów. Były też dziury i naturalne garby, na których trzeba było uważać. Na końcu drugiego kółka odpadłam, nie dałam rady nadążać za nimi, bo przez większość trasy tak to wyglądało. Trzecie kółko, jadę znowu sama. Na trasę wjeżdża coraz więcej ludzi, widzę innego koloru numery startowe, więc wiem że Ci z dystansu sprinterskiego się tu też pojawili. Nie ważne, mknę jak nienormalna pośród wszystkich. W końcu wyprzedzając większość którą spotkam na trasie. Nie wiem co się stało, ale czekałam na taki rower odkąd dostałam Argona. Czekałam na tę moc i na to uczucie, że w końcu nie jestem wyprzedzana, a to ja wyprzedzam ! Ci którzy do mnie dojeżdżali za każdym razem krzyczą dawaj z nami, podczepiaj się. I tak próbuję. W końcu na 3-cim kółku znajduję fajnych zajączków z którymi jadę prawie do końca. Oni nadają tempo, a ja dzielni się jego trzymam. W zamian oddaję swoją wodę, podaje bidon do ręki obok i walczę dalej. Choć jakoś się mogłam przydać. na ostatniej prostej jedziemy już trochę luźniej, pytam się nawet czy nie po prowadzić peletonu przez jakiś czas, bo w końcu nie wypada się tylko wozić. Panowei ewidentnie woleli mnie na swoim ogonie. Ostatnie kółko, gęba nie przestaje mi się cieszyć. Co ja wyczyniam na tym rowerze. Ani mój Rafał, ani Kola nie dojechali do mnie na tych 43 kilometrach trasy. A przecież z wody wyszli maks pare minut za mną. Istne szaleństwo !
Jadę nakręcona jak chomik w kołowrotku. Żadna kobieta nie wyprzedziła mnie na rowerze, a jechała na pewno choć jedna o wiele lepsza ode mnie! Pamiętam ten widok kiedy na triathlonie w białce minęła mnie jak Ci panowie na rowerach z dyskiem. A tu po niej ani śladu. Wpadam do belki tak nakręcona, że ledwo co udaje mi się wyhamować. Rower staje na przednim kole, ja osuwam się z siodełka na ramę, ale to nic. Jestem cała i zdrowa i pojechałam rower na prawdę mocno !
Wbiegam do strefy, niewiele rowerów na chudych oponach stoi i czeka na finish swoich właścicieli. To znak, że jestem na prawdę wysoko.
Bieganie, czyli jakaś eureka sezonu.
Wybiegam ze strefy, nie chcę patrzeć na zegarek, ale czuję że biegnę mocno więc odbiegam od reguły i spoglądam na ekran Garmina. Pokazuje dużo za szybkie tempo, 4:50 to nie to, co chce wybiegać na początku. Chce zacząć wolno, a w miarę sił przyspieszać. Mijają kilometry, słońce praży, jakby chciało nas zjeść co najmniej na obiad. Na szczęście organizatorzy zlitowali się nad naszym losem i stworzyli 3 punkt z wodą na jednej pętli trasy biegowej, co na 10 kilometrach dało 6 punktów z wodą. Cudownie. Biegłam nie myśląc o czasie, o tym jakie tempo muszę utrzymać. Chciałam biec tak żebym się zmęczyła, nie czuła znużenia, ale żeby mój oddech był szybki i serducho pracowało na wysokich obrotach. Dlatego zegarek był tylko kontrolnym punktem, gdyby moja adrenalina z roweru rozpanoszyła się po ciele i chciała za mocno mnie przyspieszać.
Pomimo totalnego upału, prażącego słońca i miliona stopni celcjusza. Biegło mi się cudownie! Czułam siłę, której dawno nie czułam. Próbowałam zjeść żel i napić się wody, ale mój organizm odmawiał. Przez kilka kilometrów trzymała mnie kolka, ale ta lekka, te początki, które są do zniesienia. Napinałam brzuch podczas biegu i miałam nadzieję, że to coś pomoże. W końcu odpuściła, ale na kolejny łyk wody, czy żelu się nie odważyłam. Myślałam sobie o igrzyskach i triathlonistkach. Żadna z nich nie piła, ani nie jadła po
Na którejś nawijce obserwowałam bacznie Panie zna przeciwka. Widziałam Karolinę Zygo biegnącą niewiele przede mną. Byłam pewna więc, że jestem druga. Powtórka z zeszłego roku ? Wątpiłam, bo za mną były dwie dziewczyny które powinny zdecydowanie namieszać w moich planach. W połowie drugiego kółka dopadły mnie „różowe skarpety”, te których wyczekiwałam dawno dawno temu na rowerze. Wyprzedziły mnie topornie, ale biegły przede mną. Próbowałam utrzymać ich tempo, ale bałam się konsekwencji, a jeszcze zostały nam 3 kilometry. Wpatrzona w nie zastanawiałam się, czy dałabym je radę dogonić wyprzedzić. Strach jednak nie pozwalał przyspieszyć. Biegłam swoje, ale nie pozwalając im się oddalić zbyt daleko. W końcu spadłam na 3 pozycję, więc nie jest tak źle pomyślałam. Cieszyłam się jak dziecko, że te „różowe skarpety” które na początku sezonu odstawiły mnie już na pierwszym kółku roweru teraz dopadły mnie na samiutkim końcu biegu. Wbiegając na metę słyszę : „wielkie owacje dla 4-tej Pani”. Hmmmm… więc był ktoś jeszcze.
Pomimo, że minęłam się z podium o jedyne 30 sekund. To uśmiech i zadowolenie było ogromne. Satysfakcja na którą czekałam, od diagnozy „ANEMIA”. Siła, którą czułam dała chęci tylko na więcej, na jeszcze. Ciekawi mnie tylko to czy wykrzesałabym coś więcej z siebie gdybym wiedziała, że mijam się z podium i spadam na 4-te miejsce.
Nie wiem… ale to nie jest najważniejsze.
Czas mojej olimpijki : 2:36:23
Plywanie: 26:38 ( 1700m, przynajmniej mi tak wyszlo)
Rower: 1:15:05 ( 43 kilometry)
Bieg: 52:50 ( 10 km)
Najważniejsza była ta siła i uśmiech które towarzyszyły mi przez cały wyścig. Najważniejsze było to, że do Karoliny która była rok temu o niebo lepsza zabrakło mi niecałych 2 minut, że „różowe skarpety” przybiegły tylko 30 sekund przede mną. Czuję progres i w taki sposób mogę zakończyć mój triathlonowy sezon. czas zająć się zdrowiem, które z badania na badanie okazuję się w coraz gorszym stanie. Wszystko łączy się jednak w piękną całość.
Dlatego jak się w Gdyni nie poddałam, jak się nie poddałam w Kraśniku i jak się nie poddałam w treningach z anemią, to wiem że cała reszta to jest tylko kwestia czasu. I znowu zdrowa i szczęśliwa będę chodzić po tym świecie.
A Was wszystkich zapraszam za rok do Kraśnika. Niby mała, kameralna impreza, a na prawdę super zorganizowana i pełna pozytywnych emocji. Fajne miejsce, fajni ludzie więc i fajny start!