Triathlon Kraśnik, czy to już koniec sezonu ?

12717506_1659810780946847_8912197971042129118_n

Lato na blogu było ewidentnie bardzo triathlonowe. Nie wiem ilu z Was dotrwało do końca tego lata ze mną. Ilu już miało dosyć czytania relacji z moich zawodów. Ilu przeszkodziła moja nieregularność i brak innych merytorycznych tekstów.

Na początku wiszę Wam przeprosiny, że było tu bardzo o mnie, a tak niewiele dla Was. I zarazem podziękowania, że byliście ze mną i motywowaliście mnie do dalszej walki, która w tym roku nie zawsze była taka prosta.

Ten sezon był chyba najbardziej burzliwym sezonem w moim tri-życiu. Masa wyjazdów, przemieszczania się i załatwiania miliona spraw na raz nie pomogła w stabilizacji i regularnym trenowaniu. Moje emocjonalne wzloty i upadki, na podłożu zdrowotnym też dolały oliwy do ognia. Było intensywnie, burzliwie, ale był to też chyba najpiękniejszy TRI-sezon.

Ogromny progres, ogromna ilość czasu spędzona na treningach, ogromne postępy i niewyobrażalne kilometry w siodle. Wiele podium, wiele startów w czołówce kobiet i nie tylko. Była też totalna zdrowotna katastrofa, która nadal się za mną ciągnie (o tym mam nadzieję może już niebawem napiszę) i wielkie załamanie w połowie sezonu, które wykluczyły mnie z walki o wiele. I pomimo, że dla innych sezon triathlonowy wciąż trwa. Ja tym startem zakończyłam swój sezon startowy  w triathlonie. Czas zająć się ważniejszymi rzeczami – zdrowiem.

Wczorajszy Kraśnik pomimo, że nie zapowiadał się ciekawie był kwintesencją moich zmagań. Mojej walki nie tylko sportowej, ale i też tej emocjonalnej i zdrowotnej. I pomimo, że minęłam się z podium w kategorii OPEN kobiet o zaledwie 30 sekund, to dreptałam po pietach tym wszystkim które wydawały mi się o wiele lepsze. Ja anemiczka, zdrowotnie rozsypana, nie trenująca … mama!

Miałam tydzień przerwy w treningach, w wodzie nie byłam od Gdyni. Chciałam tylko dwie rzeczy jeśli chodzi o Kraśnik, zrobić go mocno i z uśmiechem. Nie zależało mi na czasie, na miejscu. Nie patrzyłam (wyjątkowo) na to kto startuje, w jakiej jest formie i w jakim tempie muszę zrobić każdą z dyscyplin. Plan był żeby nie patrzeć na zegarek. Chciałam poczuć że daję z siebie wiele, nie tak jak na moich połówkach, nie tak jak ostatnio na treningach. Miało być mocno, ale tempo każdej z dyscyplin było dla mnie jednym wielkim znakiem zapytania?

Chwilę przed.

Jak zwykle w Kraśniku pogoda nam dopisuje, powiedziałabym nawet że GORĄCO nas rozpieszcza. W zeszłym roku jedyne 32 stopnie, w tym roku nie patrzyłam na termometr, ale czułam się co najmniej jak w piekarniku! Start jest dosyć późno więc na spokojnie wyjechaliśmy z domu.

IMG_20160828_201557
Kwintesencja bycia mamą i triathlonistką. Takie zdjęcia pokazują jak bardzo kocham to co robię.

Kraśnik jest chyba idealnym miejscem na rodzinne starty, a pogoda która dopisuje co roku jeszcze bardziej to potwierdza. Całe zawody mieszczą się bowiem nad Zalewem Kraśnickim. Na małej ale bardzo przyjemnej plażyczce, z placem zabaw i parasolami, jest start imprezy. Tamtędy też biegnie trasa biegowa, co sprawia że nie trzeba się za bardzo ruszać żeby być  w samym centrum imprezy. Dzieciaki w kostiumach szalały na plaży a my wbijaliśmy się okropnie czarne pianki, w których po kilku minutach człowiek był mokrusieńki. Zosia jak zwykle została pod okiem już chyba jej ulubionej cioci, a Justyna chyba w końcu nie musiała za nami biegać z dzieciakami 🙂

Start.

Stajemy na lini startu. Widzę znajome twarze. Fajnie jest startować w miejscu w którym jest się choć trochę rozpoznawalnym. Jest do kogo buzię otworzyć. Uśmiechnąć się i pogadać. Jesteśmy jak czarne larwy grzejące się na słońcu i mam wrażenie że gdyby przez coś lub kogoś start się opóźnił. Wszyscy w tych pięknych strojach byśmy się tak roztopili od prażącego słońca, jakie nam tego dnia świeciło! Jednak najprzyjemniejsze przed nami. ta zimna, chłodząca woda do kt®óej wyjątkowo chciało mi się wskoczyć.

10,9,8,7, zaczęło się…… 3, 2, 1 … START!

Pływanie, czyli to co tygryski lubią najbardziej.

Wskoczyły czarne stroje do wody. Linia startu była  bardzo szeroka więc większość z nas zmieściła się w pierwszych 3 liniach. Ponad 100 zawodników wpadło do wody na raz. Ja jak zwykle ustawiłam się dosyć z przodu. Chciałam przytrzymać się jak najdłużej nóg byłej pływaczki Karoliny Zygo, i przez jakiś czas całkiem nieźle mi to szło. Jednak wolałam nie eksperymentować z bardzo mocnym pływaniem, bo moja forma nie była na szczycie. Zwolniłam więc, a jej nogi powoli oddalały się od moich. Niemniej jednak trzymałam dobre tempo. Płynęło mi się naprawdę dobrze, choć czułam nieprzygotowane ręce. Pierwsze kółko, wybiegamy z wody żeby ominąć bojkę i słyszę kibiców krzyczących do faceta za mną ” Jarek jesteś 10, dajesz!”. Zaskoczeni jesteście pewnie tym tak samo jak ja wtedy, na 100 zawodników jestem w pierwszej 10 ?? No nieźle pomyślałam. I jakoś ból i zmęczenie rąk przeminęło, a sił tylko przybyło. Dosyć głęboko było do samego końca więc ledwo co udało mi się zerwać czepek i okularki w wodzie. Jak już kiedyś pisałam, gorące starty nauczyły mnie że podstawą jest zamoczenie czupryny w wodzie zanim wskoczę na rower. Dlatego dokończyłam moczenie, kilkoma chluśnięciami wody. Włosy mokre, lecimy dalej!

Z wody wyskoczyłam 8-ma, czyli jak na mnie (w pełni sił) przystało.

14138607_1082040508549113_3908419993723229596_o
Fot. triathlon Kraśnik

received_1241909135850738-01.jpeg

 

Rower z draftingiem, czyli łatwiej jest być kobietą. 

Ten rower to było istne szaleństwo w moim i Argonowym wykonaniu. Nie spodziewałam się choć w połowie tego co się tu wydarzyło. Zaczęło się niewinnie. Miał być rower z draftingiem, a mój zapowiadał się na totalną solówkę. Ani jednej żywej duszy przede mną i ani jednej za mną. Pierwsze kółko na rozgrzewkę, poleciałam więc zupełnie w pojedynkę. Średnia fajna, moja, ale chciało by się lepiej. Niewiele osób do mnie dojeżdżało. wyprzedziło tylko 2 panów na czasówkach, aż nie chciało mi się wierzyć, że gdzieś tam chwilę za mną ciągnęły się kilkunastoosobowe pociągi, te które widziałam na zdjęciach.

14188539_1416533118364069_2067732994436056797_o

Drugie, kółko zaczyna robić się trochę ludzi. Część dopiero wjeżdża na trasę kolarską część zza pleców powoli się wyłania. Skręcamy w lewo i słyszę męski głos krzyczący, dawaj do nas! Podłączaj się ! Jechali sporo szybciej niż ja, więc nie wiedziałam czy mi się to uda, ale raz kozie śmierć. Usiadłam na koło i jadę, pedałuję co sił w nogach bo te męskie wielkie uda ewidentnie mają więcej siły niż ja, ale się nie poddaję. Panowie jadą równo, ale jadą też ze średnia 38 km/h. Czy ja oszalałam ?? Może, ale jest fajnie więc cisnę ile sił w nogach. Nie lubię draftingu bo jest niestabilny, jeździ się bardzo interwałowo. Czasami chcesz naciskać hamulce, a jadąc w tym samym pociągu czasem nie masz siły dogonić ostatniego wagonu. Pomimo to, dlaczego miałabym nie skorzystać. W szczególności gdy jeden z Panów uprzejmie na mnie nawet „poczekał” 🙂

Siedem kilometrów ze średnią 38 km/h, niezły wynik, ale ciut za mocny jak dla mnie. W szczególności że trasa nie była płaściutka i prościutka. Miała dużo zakrętów, takich 90° i więcej, i małych podjazdów. Były też dziury i naturalne garby, na których trzeba było uważać. Na końcu drugiego kółka odpadłam, nie dałam rady nadążać za nimi, bo przez większość trasy tak to wyglądało. Trzecie kółko, jadę znowu sama. Na trasę wjeżdża coraz więcej ludzi, widzę innego koloru numery startowe, więc wiem że Ci z dystansu sprinterskiego się tu też pojawili. Nie ważne, mknę jak nienormalna pośród wszystkich. W końcu wyprzedzając większość którą spotkam na trasie. Nie wiem co się stało, ale czekałam na taki rower odkąd dostałam Argona. Czekałam na tę moc i na to uczucie, że w końcu nie jestem wyprzedzana, a to ja wyprzedzam ! Ci którzy do mnie dojeżdżali za każdym razem krzyczą dawaj z nami, podczepiaj się. I tak próbuję.  W końcu na 3-cim kółku znajduję fajnych zajączków z którymi jadę prawie do końca. Oni nadają tempo, a ja dzielni się jego trzymam. W zamian oddaję swoją wodę, podaje bidon do ręki obok i walczę dalej. Choć jakoś się mogłam przydać. na ostatniej prostej jedziemy już trochę luźniej, pytam się nawet czy nie po prowadzić peletonu przez jakiś czas, bo w końcu nie wypada się tylko wozić. Panowei ewidentnie woleli mnie na swoim ogonie. Ostatnie kółko, gęba nie przestaje mi się cieszyć. Co ja wyczyniam na tym rowerze. Ani mój Rafał, ani Kola nie dojechali do mnie na tych 43 kilometrach trasy. A przecież z wody wyszli maks pare minut za mną. Istne szaleństwo !

14124430_1082041081882389_5610885113882789216_o
fot. triathlon kraśnik

Jadę nakręcona jak chomik w kołowrotku. Żadna kobieta nie wyprzedziła mnie na rowerze, a jechała na pewno choć jedna o wiele lepsza ode mnie! Pamiętam ten widok kiedy na triathlonie w białce minęła mnie jak Ci panowie na rowerach z dyskiem. A tu po niej ani śladu. Wpadam do belki tak nakręcona, że ledwo co udaje mi się wyhamować. Rower staje na przednim kole, ja osuwam się z siodełka na ramę, ale to nic. Jestem cała i zdrowa i pojechałam rower na prawdę mocno !

Wbiegam do strefy, niewiele rowerów na chudych oponach stoi i czeka na finish swoich właścicieli. To znak, że jestem na prawdę wysoko.

 

Bieganie, czyli jakaś eureka sezonu.

IMG_20160828_203716

Fot. Najlepsza ciocia i niania na świecie !

Wybiegam ze strefy, nie chcę patrzeć na zegarek, ale czuję że biegnę mocno więc odbiegam od reguły i spoglądam na ekran Garmina. Pokazuje dużo za szybkie tempo, 4:50 to nie to, co chce wybiegać na początku. Chce zacząć wolno, a w miarę sił przyspieszać. Mijają kilometry, słońce praży, jakby chciało nas zjeść co najmniej na obiad. Na szczęście organizatorzy zlitowali się nad naszym losem i stworzyli 3 punkt z wodą na jednej pętli trasy biegowej, co na 10 kilometrach dało 6 punktów z wodą. Cudownie. Biegłam nie myśląc o czasie, o tym jakie tempo muszę utrzymać. Chciałam biec tak żebym się zmęczyła, nie czuła znużenia, ale żeby mój oddech był szybki i serducho pracowało na wysokich obrotach. Dlatego zegarek był tylko kontrolnym punktem, gdyby moja adrenalina z roweru rozpanoszyła się po ciele i chciała za mocno mnie przyspieszać.
Pomimo totalnego upału, prażącego słońca i miliona stopni celcjusza. Biegło mi się cudownie! Czułam siłę, której dawno nie czułam. Próbowałam zjeść żel i napić się wody, ale mój organizm odmawiał. Przez kilka kilometrów trzymała mnie kolka, ale ta lekka, te początki, które są do zniesienia. Napinałam brzuch podczas biegu i miałam nadzieję, że to coś pomoże. W końcu odpuściła, ale na kolejny łyk wody, czy żelu się nie odważyłam. Myślałam sobie o igrzyskach i triathlonistkach. Żadna z nich nie piła, ani nie jadła po

 

IMG_20160828_203818
Fot. Najlepsza ciocia i niania na świecie !

Na którejś nawijce obserwowałam bacznie Panie zna przeciwka. Widziałam Karolinę Zygo biegnącą niewiele przede mną. Byłam pewna więc, że jestem druga. Powtórka z zeszłego roku ? Wątpiłam, bo za mną były dwie dziewczyny które powinny zdecydowanie namieszać w moich planach. W połowie drugiego kółka dopadły mnie „różowe skarpety”, te których wyczekiwałam dawno dawno temu na rowerze. Wyprzedziły mnie topornie, ale biegły przede mną. Próbowałam utrzymać ich tempo, ale bałam się konsekwencji, a jeszcze zostały nam 3 kilometry. Wpatrzona w nie zastanawiałam się, czy dałabym je radę dogonić wyprzedzić. Strach jednak nie pozwalał przyspieszyć. Biegłam swoje, ale nie pozwalając im się oddalić zbyt daleko. W końcu spadłam na 3 pozycję, więc nie jest tak źle pomyślałam. Cieszyłam się jak dziecko, że te „różowe skarpety” które na początku sezonu odstawiły mnie już na pierwszym kółku roweru teraz dopadły mnie na samiutkim końcu biegu. Wbiegając na metę słyszę : „wielkie owacje dla 4-tej Pani”. Hmmmm… więc był ktoś jeszcze.

Pomimo, że minęłam się z podium o jedyne 30 sekund. To uśmiech i zadowolenie było ogromne. Satysfakcja na którą czekałam, od diagnozy „ANEMIA”. Siła, którą czułam dała chęci tylko na więcej, na jeszcze. Ciekawi mnie tylko to czy wykrzesałabym coś więcej z siebie gdybym wiedziała, że mijam się z podium i spadam na 4-te miejsce.

14115675_1416541541696560_5451180324142181401_o
Fot. triathlon Kraśnik

Nie wiem… ale to nie jest najważniejsze.

Czas mojej olimpijki : 2:36:23

Plywanie: 26:38 ( 1700m, przynajmniej mi tak wyszlo)

Rower: 1:15:05 ( 43 kilometry)

Bieg: 52:50 ( 10 km)

IMG_20160828_203949
fot. Najlepsza ciocia i niania na świecie!

Najważniejsza była ta siła i uśmiech które towarzyszyły mi przez cały wyścig. Najważniejsze było to, że do Karoliny która była rok temu o niebo lepsza zabrakło mi niecałych 2 minut, że „różowe skarpety” przybiegły tylko 30 sekund przede mną. Czuję progres i w taki sposób mogę zakończyć mój triathlonowy sezon. czas zająć się zdrowiem, które z badania na badanie okazuję się w coraz gorszym stanie. Wszystko łączy się jednak w piękną całość.

Dlatego jak się w Gdyni nie poddałam, jak się nie poddałam w Kraśniku i jak się nie poddałam w treningach z anemią, to wiem że cała reszta to jest tylko kwestia czasu. I znowu zdrowa i szczęśliwa będę chodzić po tym świecie.

A Was wszystkich zapraszam za rok do Kraśnika. Niby mała, kameralna impreza, a na prawdę super zorganizowana i pełna pozytywnych emocji. Fajne miejsce, fajni ludzie więc i fajny start!

113 kilometrów z Anemią, czyli moja wersja Herbalife Ironman 70.3 Gdynia.

13920319_1011278902318045_1599768675083218885_o.jpg
fot. maratomania.pl

Powoli umiem wrócić myślami do Gdyni. Ciężko jest mi to wszystko poukładać w głowie. Łatwiej się piszę o zwycięstwie, o swoich triumfach. Nie tylko tych na podium, ale też tych w środku siebie. O realizacji celu i byciu z siebie dumnym. Tym razem jednak, poczułam niezadowolenie, niesmak i niedosyt. A nie powinnam, bo całe to 113 kilometrów morderczego wyścigu zrobiłam z towarzyszącą mi koleżanką ANEMIĄ.

Jeszcze na tydzień przed startem, sprawdzałam do kiedy mogę zrezygnować ze startu, bo przy zapisach wykupiłam takie coś jak ubezpieczenie od rezygnacji. Jeszcze tydzień przed leżałam z okropną gorączką, która ponownie dopadła mnie z braku odporności jaką niedokrwistość wywołuje w naszych organizmach. Jeszcze na tydzień przed wyniki mojego żelaza wynosiły 7 jednostek, zamiast tych 40 minimalnych. Jeszcze na tydzień przed biegałam po lekarzach konsultując, czy to co zamierzam zrobić jest bardzo nieracjonalne. Jeszcze na tydzień przed, nie wiedziałam czy stanę na starcie Ironman 70.3 Gdynia.

Różne były opinie lekarzy. Jedni mówili kategorycznie nie, inni że jeżeli będzie bez gorączki do dnia startu to mogę spróbować. Żaden jednak nie dał stu procentowo zielonego światła. Straszyli nawet zapaleniem mięśnia sercowego, więc decyzja nie była łatwa. Była okropnie trudna, wiedziałam że nie mogę zbagatelizować żadnych objawów. Wiedziałam też, że po raz pierwszy mogę nie dotrwać do mety.

Na starcie stanęłam pełna obaw. Nie wiedziałam co mnie czeka, ale mój sportowy duch gdzieś w głębi nadal chciał walczyć. Obudził się wraz z wystrzałem startera, towarzyszył mi na całej trasie, a na koniec to właśnie on był odpowiedzialny za ten niedosyt i niezadowolenie. A szkoda…. Bo całą tą negatywność odegrałam sama w swojej głowie.

Startujemy.

Staje na starcie po raz pierwszy sama. Zazwyczaj startuję razem z moim Rafałem i garstką ludzi którzy dzielą tą samą pasję z nami. Tym razem słyszę 2 minuty do startu i szukam znajomej buzi. Czekam aż gdzieś zza tłumu wyłoni się twarz mojego dziecka. Jednak nie tym razem. Było nas za dużo na starcie. Justyna, która wzięła moją Zosie pod swoje skrzydła na 6 godzin i tak zasługuje na medal. Ba, ona dostała ten medal, ale dzień przed. Ta Gdynia była jej! Była uwieńczeniem jej 8 miesięcznej pracy, walki z samą sobą i naszym notorycznym wyciąganiem jej na treningi. Jej uśmiech, który towarzyszył jej podczas startu był najlepszym elementem tego weekendu. Jestem z niej przedumna i mam nadzieję, że ta Gdynia zrobiła jej tylko „smaka” na więcej. Jej start i zaciesz jaki miała ze sobą przez całą trasę był warty bycia tam!

IMG_20160826_224218
P.S. Nie pytałam Cie o zgodę na te zdjęcia, bo nawet gdybyś nie pozwoliła to i tak bym je tu zamieściła! JESTEŚ WIELKA ! A ten uśmiech był wart tego weekendu! 

Wracając do mojej niedzieli. Starty falowe naszej trójki, totalne niezgranie w strefie zmian, i zupełny chaos na biegu, jaki jej zafundowaliśmy, nie pozwoliły jej kibicować nam tak jakby chciała. Dlatego na starcie byłam tylko ja. No i masa równie podekscytowanych ludzi. Młody testosteron i cała garść Pań. Każdy miał swój cel, każdy miał go wyrysowanego na twarzy, każdy był równie podekscytowany i przestraszony.

Wpadliśmy do wody. Nie czułam się w szczycie formy, ale płynęło mi się dobrze. Wiedziałam jednak, że robię to sporo wolniej niż zazwyczaj. Długo walczyłam o swoją pozycję w pralce. Miałam wrażenie, że wszyscy płyną sprintem do pierwszej boi, po czym opadają z sił i trzeba tą całą niezdecydowaną tempem grupę potem na nowo wyprzedzać. Płynęłam swoje. Za drugą, trzecią boją zrobiło się luźniej. Jednak boi nawrotowej ani śladu. Im bardziej w morze tym bardziej to morze się rozbujało. Byłam na to przygotowana. Wiedziałam, że ma wiać i że będzie falować. Ja zaprawiona pływaczka i windsurferka, nie miałam z tym problemu. Leciałam na przód wśród niebieskich czepków. Drugi nawrót, czuje mocne fale, zaczynam wyprzedzać coraz więcej ludzi. Na tym etapie widać kto jest obyty w wodzie. Kolejny nawrót, wpływamy do mariny gdzie czeka na nas już tylko krótka prosta i wyjście z wody.

Wynurzam głowę, chcę zerwać czepek z głowy jak to zwykle robię, ale już nie pamiętam czy mi się udaje. Nie ważne, pamiętam jednak tą atmosferę. Wolontariuszy wyciągających nas z wody, a mnie nawet wnoszących na ostatni stopień. Na którymś z pierwszych stopni potknęłam się lądując prawie twarzą w metalowych schodach. Na szczęście czujność dzielnie walczących tam Panów pomocników szybko złapała mnie zanim metal stał się moim podłożem i oswobodziła mnie dopiero na szycie schodów. Łapie worek, biegnę do namiotu gdzie tylko jedna dziewczyna równie szybo próbuje się przebrać. Skarpetki, okulary, numer startowy. Teraz po rower i jazda na trasę.

fot.Patrycja Pietrzak/Maratomania.pl
fot.Patrycja Pietrzak/Maratomania.pl

Wskakuję na rower. Pierwszy raz czuję tą dumę wsiadając na czasówkę. Mój ARGON gotowy jest do walki. Pierwsze metry są po bruku, sprawdzam więc czy przypadkiem któryś z żeli nie ma ochoty mi uciec, pedałuję. Wkładam jedną nogę, wkładam drugą i … niespodzianka. Jadę na czasówce w górnym chwycie i nie umiem zapiąć butów! Śmieję się sama do siebie. Za każdym razem kiedy próbuję dosięgnąć buta prawej stopy, rower staję się mało stabilny. Odpuszczam więc, czekam aż asfalt zrobi się lepszy, położę się na leżaku i spróbuję w tej pozycji w końcu zapiąć rzepy. Oczywiście nie przetestowałam tego przed startem, kto by pomyślał, że taka błahostka na nowym rowerze może okazać się czymś prawię niewykonalnym. Chwilę później na dłuugiej prostej, sięgam do buta i … ciach… udało się. Jedziemy.

 

fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl

 

fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl

Wiązałam wielkie nadzieje z rowerem. Wiedziałam, że trasa jest trudna, wiedziałam tez że ma wiać. Nasze windsurfingowe prognozy pokazywały mały wietrzny armagedon. A trasa, która nie tylko wiodła w ponad połowie pod górę, wiodła też w ponad połowie pod wiatr. Niemniej jednak ”argonowe” treningi, pozwoliły mi marzyć o super średniej, o super mocy i o super sile, którą miałam nadzieję będę miała chociaż na rowerze. Chciałam zadziałać cuda, chciałam pojechać lepiej niż na płaskiej trasie, chciałam zawalczyć i chyba to zaczęło moją małą walkę w głowie.

Od początku coś było nie tak. Uda piekły jakbym ścisnęła je w imadle. Miałam ochotę rozerwać strój w okolicach ud, tak aby poczuć świeżość i swobodę. Jednak nie poddałam się, spróbowałam poprawić to co mi przeszkadzało, zaakceptować to i jechać dalej.

Pomimo miliona przeciwności, wiatru, który miałam wrażenie wiał zawsze w twarz. Pomimo kilkuset metrów przewyższeń, wielu podjazdów i wielu kilometrach pod górę. Argon spisał się na medal. Jechało się na nim cudownie. Gdyby nie on to chyba w połowie bym odpuściła. Cieszyłam się każdym kilometrem. Bałam się jednak wycisnąć z siebie wszystko. Bałam się, że zejdę z roweru i osunę się zaraz pod niego. Bałam się bo pamiętam mocne treningi z anemią po których kręciło mi się w głowie, po których mój żołądek odmawiał posłuszeństwa i po których potrafiłam z łyżkami miodu leżeć na podłodze w kuchni gotując wielką michę kaszy.

Pragnęłam dać z siebie tyle ile wlezie, ale niestety miałam tą świadomość, że coś może pójść nie tak i każde moje zbyt ambitne podejście do tematu może zmieść mnie z trasy. Utrzymałam średnią 30 km/h, co na tej trasie i w tych warunkach wydaje mi się fajnym wynikiem. Oczywiście plan i aspiracje były na dużo mocniej i dużo lepiej, ale patrząc na wyniki czołówki Pań, 10-15 minut  wolniej na 90 kilometrach to nie tak źle. Każdy zrobił słabsze czasy od życiówek. Ale przetłumacz to tej która pragnęła ponad swoje możliwości ?? 🙂

HER98_37988_2016-01

Bieganie.

Jak zwykle najmniej lubię tą dyscyplinę w triathlonie. Lubię biegać, ba kocham biegać. Ale tak dla siebie, z Zosią wózku, zwiedzając okolice, biegając sobie dla przyjemności. Nie lubię interwałów, a od jakiegoś czasu nie lubię w ogóle biegania na czas. Pewnie dlatego też, że nie widać żądnych postępów, czuję jakbym stanęła w miejscu i nie potrafiła z niego ruszyć. Jest to też nie ma co ukrywać najsłabsza moja dyscyplina, a od czasów anemii najwięcej mnie kosztuje i najbardziej ją sobie odpuściłam.

Przed startem błagałam chociaż o spokojne tempo 6.00 min/km, ale przez całe 21 kilometrów. Zaczęłam jednak bardzo przyzwoicie, biegło mi się nadzwyczaj lekko i czułam siłę o którą nawet nie prosiłam. Przez pierwszą pętle, która liczyła około 7 kilometrów tempo na zegarku pokazywało 5.30 min/km, ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy. I tak było z moim bieganiem. Chwilę przed pierwszym punktem odżywczym na kolejnej pętli, poczułam jak kręci mi się w głowie. Mój organizm ewidentnie miał dość. Głowa bardzo chciała lecieć dalej, a ja wewnętrznie słabłam z metra na metr. Wszystko działo się tak szybko, zrobiło mi się czarno przed oczami i strach przeleciał przez cale ciało. Czy to już koniec mojej zabawy w IRONMAN 70.3 Gdynia ?

fot.Adrian Sajko/Maratomania.pl
fot.Adrian Sajko/Maratomania.pl

 

Szybko otworzyłam żel, mając nadzieję że coś pomoże. Wciągnęłam prawie połowę za jednym zamachem. Chwilę później dobiegam do punktu z woda popijam go i spróbowałam do czasu aż w kubku będzie trochę płynu, zjeść go jak najwięcej. Jak na mnie to niezły wynik, bo żele podczas biegu wchodzą mi jak czerstwy chleb, czyli w ogóle. Są dla mnie małą katorgą jeśli chodzi o triathlon i długie dystanse. Na bieg jednak wzięłam ich wyjątkowo dużo, bo aż 3. Trochę przez przypadek, trochę bo nie miałam co z nimi zrobić podczas wstawiania roweru do strefy zmian, więc wsadziłam je wszystkie do worka biegowego na „w razie co”. Tym razem zjadłam je wszystkie! Biegłam od punktu do punktu i przed każdym punktem odcinało mi dopływ energii, kręciło się w głowie i dopiero po paru łykach tego ohydnego, słodkiego i kisielowatego płynu polepszało się. Musiałam zwolnić, bałam się że skończy się to nie tak jak planuje, czyli na mecie.

Dodatkowo mój Rafał zafundował mi kolejną masę emocji. Miał dogonić mnie na końcu roweru, albo na początku biegu. Przynajmniej tak planowaliśmy. Kola, który planował się z nim ścigać wyprzedził mnie na pierwszym kółku i co najgorsze powiedział, że go nie widział przez całą trasę. Mija drugie kółko, a jego brak … Próbowałam ułożyć w głowie, czy mogłam przeoczyć go na rowerze, ale nie było takiej opcji. Przerażona, że coś mu się stało, biegłam przez kilka dobrych kilometrów. A myślałam o najgorszym, bo na ostatnim zjeździe chwilę za mną usłyszałam okropny HUK. Czarne myśli przechodziły przez moją głowę, a łzy prawie same napływały do oczu.

Kolejne kilometry mijały, a ja z każdym kółkiem coraz mocniej szukałam moich wiernych kibiców, Mateusza i Laury, którzy od czasu do czasu towarzyszyli mi koło trasy wykrzykując moje imię, mówiąc że świetnie mi idzie i na prawdę dodając otuchy. Ich trójkołowiec, przedzierał się pośród innych kibiców dzielnie próbując dotrzymać mi kroku ! Dziękuje Wam za każdy metr który przelecieliście niedaleko mnie! Mój emocjonalny zjazd potrzebował Was tam bardziej niż kiedykolwiek. I nie po to żeby mi dodać energii i siły na lepszy wynik. Po to żebym totalnie nie zwariowała w swojej głowie.

 

Kolejni ludzie mnie wyprzedzali, psychika siadała, smutek zaczynał ogarniać całe moje ciało. Szkoda, bo mogłam się cieszyć tym, że tam jestem, że daje radę, że wystartowałam, a ja zabiłam swoje marzenie bardzo szybko, tak na prawdę czymś co było niezależne ode mnie czyli słabym stanem zdrowia.

Na metę wbiegłam, ale bez jakiś szczególnych emocji, totalnie nieświadoma czasu. W sumie dobrze, bo cyfry nie dodały by radości.

 

fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl
fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl

 

Gdynia była moim marzeniem od lat. Najpierw była poza zasięgiem, bo nie byłam gotowa na taki dystans, potem byłam w ciąży więc nie mogłam. Kolejny rok byłam niecałe pół roku po porodzie, więc olimpijka wydawał mi się wystarczająco długim dystansem. Ten rok miał być mój. Pamiętam jak 1-wszego grudnia zapisywaliśmy się w trójkę na zawody u nas w domu, celebrując ten moment, ta chwilę. Punktualnie o 18-tej wszystkie komputery były włączone i zaczęły się zapisy.  Wszystko wydawało się takie proste, takie łatwe, takie w zasięgu ręki.

Czar prysł jednak, kiedy dowiedziałam się na prawie 2 miesiące przed, że mam anemię. Przerwa w treningach, ciągła ospałość, brak sił na cokolwiek mocniejszego niż zwykły trucht wykluczyły mnie z walki o czas, o miejsce. Ciągnąca się anemia, wykluczyła mnie prawie z wyścigu, gdyż osłabienie i brak odporności sprawiły, że co chwile łapałam jakieś wirusy, gorączki i inne okropieństwa.

Nie poddałam się jednak, próbowałam walczyć do końca. Ale życie zweryfikowało moje plany. Muszę odłożyć marzenia na później. Marzenia o super czasie, marzenia o walce o miejsce. Jestem bogatsza o kolejne doświadczenia. Gdynia nauczyła mnie, że trzeba się cieszyć tym co mamy, a nie niepotrzebnie zadręcza się w głowie tym co moglibyśmy mieć, zrobić, czy zdobyć. Nauczyłam się odpuszczać, nauczyłam się nie walczyć za wszelką cenę. Nauczyłam się nie planować i nie wywierać na sobie presji. Bo można się na tym tylko nieźle zawieźć. Nie oznacza to, że nie będę nadal marzyć o wynikach, o czasach i o nowych życiówkach. Pewnie, że będę na tym polega sport! Ale nauczyłam się, że zdrowie jest najważniejsze. I pomimo, że niedosyt gdzieś tam we mnie został, to nie przestanę marzyć jeszcze raz o Gdyni. Nie wiem czy będzie mi dane w niej jeszcze kiedykolwiek wystartować. Ale na dzień dzisiejszy zostanie ona moim małym marzeniem.

IMG_20160816_101957
w końcu się z nim przeprosiłam….

Impreza jest niesamowita. Pełna pozytywnej energii, tłumów kibiców, rozdartych gardeł, głośnych dzwonków, piątek mocy i niesiącej cię muzyki. Zreszta tak jak każdy start w Gdyni, który biegnie przez ul Świętojańską. Czy to biegi na 10 km, czy półmaraton, czy też ten prestiżowy IRONMAN 70.3 na który miasto czeka z niecierpliwością.

Gdynia to część mojego trójmiasta. Tego do którego zawszę będę wracać z przyjemnością i sentymentem, dlatego na dziś Ironmanie mówię Ci do ZOBACZENIA! I z uśmiechem na twarzy myślę o twoich górkach i dołkach jakie podczas tych 5 godzin i 47 minut mnie spotkały.

 

Ola – mama triathlonistka.

 

IMG_20160807_223543.jpg

Czasówka – HIT czy KIT ??

Niedawno, gdzieś na facebooku, przewinęło mi się to hasło: Czy czasówka to HIT czy KIT ?

No właśnie ile prawdy jest w tej pozycji aero, ile prawdy w tych extra WATT-ach w nogach, ile prawdy w tej prędkości?

Wyjeżdżając ze Sklepu Wertykal w Zabierzowie, sama byłam ciekawa co mnie czeka. Czy to coś co kryje się pod nazwą „czasówka” może na prawdę pozwolić mi uzyskiwać lepsze wyniki? Czy na prawdę sprzęt może dać mi kilka km/h więcej,  gdy ta sama noga pedałuje?

Nie chciałam wierzyć, nie wiedziałam co mnie czeka.

IMG_20160708_160733

 

3.2.1. Start.

Pierwszy start w świat czasówki nie mógł być lepszy. Panowie mieli mnie odebrać spod domu. Oni robili szybką, płaską 100, a ja miałam się podpiąć na ile dam rade z moim słabym transportem krwinek. Siadam na rower, idę się rozgrzać. Masakra. Mam wrażenie, że spadnę z niego zaraz na twarz. Cały ciężar jest na kierownicy i na nowo uczę się jeździć na rowerze. Zjeżdżam ostrożnie z górki bo jak na złość musiałam ją pokonać na samym początku. Kręcę się blisko domu, pedałując tam gdzie mnie psy nie zjedzą i tak żeby moje sarenie nóżki były gotowe na walkę na kole chłopaków. Po dobrych 10 kilometrach w końcu się spotykamy. Jeden siku, drugi pić, czekam więc na nich na zakręcie. zaczynamy razem pedałować. Mój cel było jechanie im na kole, ale wystrzeliłam na chwilę do R do przodu żeby podzielić się doznaniami i… o dziwo jechałam tak obok niego przez dobre naście kilometrów pedałując cały czas prawie 34 km/h. Totalne szaleństwo. Dotrwałam z nimi do samego końca i to nie ciągnąc się na kole, a dzielnie pedałując tak jak każdy. Zmienialiśmy się w naszym małym peletonie po równo, a słowa jednego z nich twarda babka z Ciebie dodały tylko uroku całej tej przejażdżce.

IMG_20160712_164452

Po pierwszym razie nie chciałam oceniać roweru. Nie chciałam, bo wiedziałam, że to adrenalina i ekscytacja mogły mnie wieźć przez te 70 kilometrów. Czekałam, więc na kolejne dni, kolejne treningi.

 

Ciąg dalszy.

IMG_20160719_204827

 

Niby po jednym razie nie powinnam się odzywać, ale były kolejne i kolejne. Stare trasy robione z anemią, kończyły się kolejnymi QOM ( Dla niewtajemniczonych, Queen of Mountain, taka rywalizacja na portalu Strava, gdzie sprawdzasz swoje osiągi na tle innych kolarzy jeżdżących po tych samych trasach co ty). Przeszedł czas na wspólny wypad z Panami po górach świętokrzyskich. Tam niestety na podjazdach otrzymywałam w gratisie od mojego organizmu, coś ala „worek foliowy” na głowie. Deficyt krwinek czerwonych objawiał się właśnie takim uczuciem. Podjeżdżając pod strome podjazdy, serce nie nadążało z pompowaniem, łapczywie próbowałam złapać oddech, którego ewidentnie nie było, a nogi jeszcze nie piekły tak jak powinny. Pomimo to Argon wraz ze mną na siodle dawał radę. Treningi były i tak ogromną przyjemnością, choć swoje musiałam wycierpieć przez jakiś czas po każdym rowerowym wypadzie.

 

IMG_20160721_143832

Nawet mój maż nie był już taki sceptyczny do wspólnych treningów. Poprosiłam go o 100 małżeńską, bo przecież człowiek jadąc 100 kilometrów w samotności może uschnąć na tym siodle, a w odpowiedzi usłyszałam szybkie TAK. Dobra średnia, mocne odcinki, które jechaliśmy jak zgrany zespół na Tour de France, lub wożenie się na jego kole pod wiatr dały tylko chęci na więcej i więcej… A zmęczenie męża, w końcu !, po treningu ze mną było bezcenne.

I nie ważne, że czasami mnie przytyka, nie ważne że nie mam tyle krwinek czerwonych i hemoglobiny co powinnam, mam ogromną przyjemność z jeżdżenia. Jeżdżę szybciej, mogę dalej i chce szybciej i dalej.

 

IMG_20160721_234859

 

Ale dlaczego tak szybko?

No dobra a teraz może ciut teorii. Dlaczego ten rower faktycznie daje mi tyle szybkości ? Jest kilka czynników, które z teoretycznego punktu widzenia pomagają mi osiągać lepszą prędkość i efektywność na zawodach.

  1. Po pierwsze – pozycja. I nie mówię tu tylko o bardziej aerodynamicznej pozycji, która też oczywiście pomaga, ponieważ jest mniejszy opór, niż przy tej którą mamy na rowerze szosowym. Porównuję oczywiście tylko pozycję czasową z lemondką, na szosie, do pozycji czasowej na czasówce! Pozycja na rowerze czasowym jest przesunięta dosyć mocno do przodu co daje nam efekt „biegania” na rowerze, a co za tym idzie więcej siły, mocy, Wattów, czy jak chcecie to nazwać, podczas nacisku nogi na pedał. Co prawda ja na wattach nigdy nie jeździłam, ale pozycja którą mam teraz na rowerze czasowym, powinna mi dawać około 15 wattów więcej, przy tym samym zmęczeniu. Tak mówił Krystyn. Czyli z fizycznego punktu widzenia, jeżdżę szybciej męcząc się tak samo.
  2. Drugim ważnym elementem jest sama aerodynamika roweru. Sztyca, czyli rura podsiodłowa w rowerze czasowym jest przesunięta do przodu, bardziej pionowa i to właśnie dzięki temu, możemy uzyskać tą aerodynamiczną pozycję. Dodatkowo, rower czasowy ma bardziej aerodynamiczną ramę, zintegrowane i schowane hamulce, mogą dojść też aerodynamiczne koła i milion innych „aero gadżetów”. Jednak ja tego nie mam, a i tak jeżdżę szybciej.
  3. Po trzecie,ogromnie ważną rzeczą dla triathlonistów, jest fakt że pozycja na rowerze czasowym angażuje inne mięśnie. Odciąża mięśnie czworogłowe, obciążając tym samym bardziej mięśnie pośladkowe i dwugłowe, co zwiększa naszą wydajność na biegu. Dzięki pozycji czasowej możemy nie tylko szybciej jeździć na rowerze, ale i szybciej biegać.

 

IMG_20160721_235938

 

PLUSY i MINUSY.

Takie przeze mnie pisane, nie teoretycznie, tylko emocjonalnie wylane. Plusów ma wiele ten rower. Nie wiem czy tylko ten, czy każdą czasówkę można wrzucić do tego samego worka. Ja pisze o ARGONIE 18 E116, którego dostałam na miesiąc do zabawy.

Po pierwsze pozycja. Ta bardzo aero, leżąca i mocno na kierownicy osadzona pozycja, jest wbrew pozorom bardzo wygodną pozycją. Wygodniejszą, niż ta którą miałam na szosie w pozycji czasowej. Dodatkowo, przez to pochylenie odciążamy tyłek a co za tym idzie mniej bólu w tej części ciała. Położenie się do przodu na wygodnym leżaku, wcale nie obciąża ramion zbyt mocno, co mogłoby się wydawać oczywiste na pierwszy rzut oka. Jedyne co może faktycznie boleć, ale jest to kwestia przyzwyczajenia, to kark. Przez to mocne przesunięcie ciała do przodu, ciężej się patrzy przed siebie, mocniej trzeba podnieść głowę do góry. Jednak dobrze ustawiony rower do zawodnika, nie sprawi długotrwałego kłoptu. U mnie była to kwestia przyzwyczajenia. Po prostu mniej się patrze daleko do przodu, a więcej czasu mam głowę skierowaną niedaleko przed kierownicą.

 

IMG_20160721_235320

 

Największy plus czasówki to te nieziemskie prędkości, które osiąga się na płaskim terenie. 34 km/h to moja prędkość…. przelotowa. To ta idealna, w moim przypadku, prędkość do której rozpędzam ARGONA bez większego wysiłku. To ta która za każdym razem pokazuje ogromny uśmiech na buzi, to też ta która daje mi poczucie, że fajnie by było mieć taki rower już na zawsze. Plusem jest, to że jedziesz szybciej, nie wkładając więcej energii w to jeżdżenie. Plusem jest frajda, jaką się ma mknąc na tym rowerze. Plusem jest odejście, jakie ma czasówka, kiedy wyciśnie się z nogi ile się w niej ma. Plusem jest to że można przejechać  nie do końca płaski odcinek kilometrowy ze średnią prędkością 39.4 km/h. Plusem jest to że te nierealne wyzwania na rowerze, te nierealne czasy innych ludzi nagle stają się takie już prawie w zasięgu ręki. Plusem jest to, że zaczynasz wierzyć w siebie!

A minusy ?? Hm na tle tych ważnych plusów, są mało istotne, ale żeby nie było że ich nie ma to napiszę. Największym minusem jest jednak to, że na czasówce treningi zostają odbyte. Niestety nie da się zwiedzać na czasówce, jazda dla przyjemności musiałaby byc na górnym chwycie, tym bez przerzutek. Ta wygodna, ale mocno obniżona pozycja głowy nie pozwala na swobodne rozglądanie się po okolicach. Wróć, pozwala, ale skończyło by się to dużym bólem karku i mięśni tam usytuowanych, na dłuższym odcinku. Na czasówce jeździ się na czas, szybko i dla frajdy jeżdżenia szybko !

IMG_20160712_164328

 

To co HIT czy KIT ??

Czy warto ?? Pewnie, że tak. Ale pamiętajcie, że jak już będziecie decydować się na ten rower, obowiązkowy jest bike-fitting. Bez tego jazda na tym rowerze może Was zaboleć, nie tylko fizycznie ale i zdrowotnie.

Ja już wiem co będę chciała dostać na najbliższe naście urodzinowych, imieninowych, świątecznych i jakiejkolwiek innej okazji prezentów. Będę zbierać i zbierać, aż uzbieram. I wtedy kupię sobię takiego oto Pana ARGONA. Honorowego gościa naszego domu, który od razu otrzymał honorowe miejsce w domu.

Czy czasówka to HIT czy KIT ? W mojej opinii to ewidentny HIT !

Ja osobiście przy tym samym „niewytrenowaniu” ( piszę tak ze względu na swoją anemię i przerwę w treningach jaką musiałam zrobić, oraz zmniejszonej intensywności moich treningów) jeżdżę szybciej o jakieś 2 km/h. Myślę, że ta wartość byłaby dużo większa gdybym mogła wykrzesać z tego roweru tyle ile bym chciała i gdybym mogła się w niego tak na prawdę mocno wjeździć.

 

IMG_20160720_215752

 

O.

 

 

 

 

 

 

Pewnie, że każdy może być triathlonistą!

Grudniowy piątek wieczór. Kto by pomyślał, że miałam stać na słupku na nocnych zawodach pływackich w Sandomierzu. Czekałam na ten dzień, bo od wielu wielu lat nie czułam tego dreszczyku emocji w ciepłej hali basenowej. A przecież kiedyś byłam wyczynową pływaczką, która spędzała kilka godzin dziennie w basenie. Jednak los chciał inaczej, cała rodzina przeszła dziwnego jelitowego wirusa. Znajomi z którymi mieliśmy ten dziwaczny pomysł realizować też poopadali z sił. Pozostała mi więc kanapa, kieliszek dawno upragnionego wina i cisza, spokój. Rafał właśnie walczy z własnym ja w czterech ścianach piwnicy na trenażerze. Ja jeszcze do tego się nie przemogłam. Kocham moją szosę, ale na drodze, gdzie jestem tylko ja, moje nogi i asfalt. Gdzie czuję wiatr we włosach, gdzie czuję się jak mały szybujący po niebie ptaszek. Jednak przyjdzie i czas na mnie i na te 4 białe ściany.

Jakiś czas temu powstał wpis czy triathlon stał się modą i wzburzył on Wasze emocje nie w taki sposób w jaki miał. Dlatego tutaj na nowo próbuję ugryźć temat tak żebym została w końcu zrozumiana.

Czy triathlon stał się modą ?

Tak wydaje mi się, że tak. Ale są dwa sposoby patrzenia na to.

Nie mam nic przeciwko temu aby meta była Waszym triathlonowym celem. Dla mnie samej, Gdynia i meta Ironmana 70.3 będzie celem. Jesteśmy amatorami, którzy wyznaczają sobie różne cele. Każdy Wasz cel jest dobry. Nie ma lepszej motywacji do treningów niż zapisanie się na bieg, albo start w triathlonie. Jestem jak najbardziej za, żebyśmy próbowali nowych wyzwań, wychodzili poza granice swojego komfortu. Próbowali triathlonu kiedy nudzi nam się bieganie, zwiększali dystanse kiedy te krótkie robią się zbyt „zwykłe”.

Każdy z nas walczy w innej sprawie, jedni walczą z  własnym ja, inni z kolegą który z Wami startuje. Jeszcze inni chcą wygrać i walczą z całą masą startujących. I to jest piękne! Każdy z nas znajdzie coś dla siebie w tego typu zawodach sportowych. Jest tam miejsce dla każdego, dla profesjonalistów, dla tych którzy chcą się rozwijać sportowo i mocno angażują się w treningi, i dla tych dla których samym celem jest meta. Wielu z Was szuka w sporcie motywacji do codziennych treningów, tak samo jak ja. Gdyby nie start w Gdyni to nie chodziłabym na basen w okresie zimowym, a tak dwa razy w tygodniu możecie mnie tam spotkać.

Jedyne co mnie irytuje i dlaczego powstał post „Czy triathlon stał się modą” to robienie tego na pokaz. Wiele z nas zapomina o podstawowym powodzie dla którego powinniśmy się zabierać za sport, bieganie, czy triathlon. Mamy czerpać z tego radość. Mamy kochać te wypocone godziny na rowerze, czy w biegu. Mamy cieszyć się każdą minutą…no dobra każdą się nie da cieszyć, bo nie raz, nie dwa trening nam po prostu nie idzie 🙂 Jednak nie ma chyba treningu po którym człowiek nie czuje się szczęśliwy, nowo narodzony, pełen pozytywnej energii. Nie porywajmy się z motyką na słońce, dawkujmy sobie trudność, dystans i biegowe czy triathlonowe wyzwania. Nie zapisujmy się na biegi ultra, nie mając na swoim koncie chociaż jednego maratonu. Nie zapisujmy się na połówkę IRONMANA, tylko dlatego że ma Ironmana w nazwie, nie mając żadnego doświadczenia w triathlonie. Nie róbmy tego dla poklasku, żeby zaistnieć w towarzystwie bo inni też to robią. Róbmy to dla siebie, dla własnego ja.

Nie, nie uważam, że jak już trenujesz to musisz całe życie temu podporządkować. Nie każdy z nas ma taką możliwość, nie każdy z nas chce się temu tak poddać. Każdy trenuje po swojemu i każda motywacja jest dobra. Każdy kiedyś musi zrobić ten pierwszy krok, żeby te godziny spędzone w biegowych butach, na rowerze czy w basenie stały się jego pasją. I nie ważne jest czy ma się dwadzieścia lat, czy pięćdziesiąt. Każdy początek jest równie piękny i równie wymagający.  Ja też kiedyś zaczynałam, też kiedyś zrobiłam triathlon na góralu, zdarzyło mi się zrobić na wypożyczonej szosie w adidasach, też zrobiłam sprint bez większego przygotowania, poza biegowym i też nie miałam pojęcia z czym to się je. 

Dzisiaj mam już parę startów za sobą, parę wygranych, parę podium. Ale najważniejsze, że kocham to całym sercem. Kocham każdy trening, nawet ten najcięższy, ten najgorszy. Nawet te, kiedy łzy same napływają mi do oczu i chce krzyczeć że się do tego nie nadaję, po co ja to wszystko robię. Dlatego pamiętajmy, że bieganie, czy triathlon mają być naszym szczęściem, naszą radością, naszym zdrowiem.

Jak to kiedyś kanadyjska biegaczka długodystansowa Julie Isphording powiedziała:

„Biegaj często i biegaj daleko,

ale nigdy nie zabiegaj swojej radości z uprawiania tego sportu”

 

Każdy z nas może być triathlonistą, tylko róbmy to dla siebie nie dla innych czy na pokaz.

 

 

O.

 

IRONMAN GDYNIA 2016

Długo się zastanawiałam nad ta decyzją. Kilka tygodni temu padło hasło „robimy IRONMANA 70.3 w Gdyni?”. Jest to pewnie ostatni rok kiedy będą na tyle atrakcyjne ceny, że nie naruszy to naszego budżetu domowego aż tak dosadnie. Dlatego mówiliśmy, że jest to ostatni moment żeby wystartować w Gdyni.

Gdynia była od zawsze moim marzeniem. Od kiedy zaczęliśmy bawić się w triathlon, zawsze ta Gdynia się gdzieś przewijała. Któregoś roku, wzięłam nawet udział w konkursie na ambasadorkę Herbalife Gdynia. Jednak wszystkie lata do czasów ciąży spędzaliśmy w 100% poświęcając się pracy instruktorskiej na Półwyspie Helskim. Czasu na treningi było bardzo mało. A połówka to już nie byle co, nie można się tam pojawić na starcie bez pełnego przygotowania. Dlatego odkładaliśmy Gdynię na kolejny rok i kolejny. Potem była ciąża, a po ciąży nie wiedziałam co mnie czeka więc nie odważyłabym się zarejestrować. Jednak dobra wróżka prawie przyszła do mnie przez przypadek w sierpniu tego roku i Gdynia była już prawie u moich stóp. Niestety brak komunikacji, a może lepiej to nazwać utrudniony kontakt z organizatorami sprawił że nie dało się przejąć charytatywnie pakietu. Panowie zrobili nadzieje a potem musiały one same się gdzieś ulotnić.

No i po raz pierwszy od kilku lat wszystko było na TAK. Tylko nie ja. Nie wiedziałam jakie kolejne życiowe decyzje mnie czekają. Jakie kolejne kroki w swoim życiu chciałabym zrobić. Jednak aura dookoła naszej triathlonowej ekipy i ich chęci na Gdynię nie dawały spokoju. Po raz pierwszy wiedzieliśmy dokładnie kiedy ruszają zapisy i jak się za to wszystko zabrać. Wiedzieliśmy, że pierwsze 1000 osób rejestruje się za jeszcze nie miliony, więc decyzja zapadła. Na luzaku, bez ciśnienia jakie zawsze miałam myśląc o Gdyni stwierdziłam, że jak się uda to znaczy, że się miało udać.

I co ?? I się udało !

Już nie ma odwrotu.

IRONMAN 70.3 Gdynia 2016 jest MÓJ !

1.9 km pływania, 90 km roweru i 21 km biegu przede mną.

 

Dzisiaj czuję ulgę , wolność. Wiem, że podjęłam dobrą decyzję. Wiem, że to jest spełnienie kolejnego marzenia. I jak można mówić, że dziecko ogranicza ?? Jak można powiedzieć, że traci się motywację będąc mamą ?? Wszystko leży w naszych rękach, marzenia się nie spełniają !

Marzenia trzeba spełniać !!!

Dobrej nocy.

 

O.

 

IRONMAN.

Pisze dziś bo dzisiaj jest ważny dzień dla Polskiego triathlonu, IRONMAN 70.3 dzieje się w Gdyni, moich rodzinnych stronach. Mam nadzieję, że ta okazja sprawi że przyjdzie wena i emocje triathlonowe.

Emocje triathlonowe przyszły bo przeczytałam post z pierwszego po ciąży triathlonu na Cyprze. Powiem szczerze, że aż mi się łezka w oku pokazała. Wszystkie emocje wróciły, uśmiech, szczęście, duma, płacz. Patrząc przez pryzmat czasu i zastanawiając się dlaczego to zrobiłam, co było moim celem żeby wziąć w nim udział, już wiem. Chciałam udowodnić sobie że po ciąży to nadal jestem „JA”. W ciąży mi tyle zakazywano, wszyscy mówili: odpuść sobie, już wystarczy, może lepiej nie biegaj, po odpoczywaj trochę, wytrzęsiesz tą małą. Postawiłam ciąże i małą fasolkę rosnącą we mnie na pierwwszym miejscu, wszystko było pod nią podporządkowane. Intensywność treningów, przebyte kilometry. I chyba ten triathlon miał mi udowodnić, że nadal jestem sobą, że mogę urodzić dziecko i pozostać tą samą „Olą”, która istniała zanim dowiedziałam się że zostanę mamą.

IRONMAN.

W życiu każdego amatora triathlonisty z ambicjami sportowymi, przychodzi czas kiedy w reżim treningowy należy wpleść tak zwaną „zakładkę”. Jest to trening, który łączy dwie dyscypliny z triathlonu, najczęściej rower i bieganie. Większość amatorów tego dnia, pewnie cieszy się że są tylko amatorami i jest im dane takie treningi robić dość sporadycznie. Ja w tych dniach żałuję, że jestem tylko amatorką i zmuszam się psychicznie do tego typu treningów tak rzadko.

Jestem do tego stworzona. Tak się czułam wracając z treningu – zakładki, w dniu naszego wyjazdu do Zakopanego. Decyzja co do wyjazdu była podjęta żeby wyjechać na noc. Tylko wtedy miałam gwarantowane, że mała Z większą część podróży prześpi. A jadąc sama z moim bąkiem na tylnym siedzeniu, wolałam być sama zmęczona następnego dnia, niż wymęczyć i siebie i ją przez cały dzień w samochodzie. Także plan był na wyjazd koło godziny 20.  Popołudnie mąż oddał mi żeby zrobiła sobie mocny trening. On będzie miał czas na swoje treningowe harce jak my wyjedziemy. Plan był na zakładkę – 40 km roweru i 5 km biegu. Standardowe trasa na rower, standardowe też tempo. Buty biegowe czekały w garażu żeby w nie wskoczyć jak tylko zejdę z roweru. Zaczęło się, wyruszyłam. No i moja standardowa burza myśli się zaczęła. Całkiem nieźle mi się biegnie. Utrzymam 5:30 przez 5 km, a może spróbować przyspieszać ? Jak 3 tak przebiegnę i się będę dobrze czuła to przyspieszam. O kurcze, ale te nogi są sztywne, ale ciężkie, jak z żelaza. I tu powinna pokazać się taka chmurka nad moją głową ze znakiem zapytania i wykrzyknikiem, oznaczająca eurekę ! Taka jak w kreskówkach i komiksach. Już wiem dlaczego IRONMAN. Nie tylko chodzi o człowieka z żelaza, wytrzymałego nie poddającego się. Uczucie podczas biegu po każdym rowerze, bezpośrednio kojarzy się z IRONMAN-em. Nogi są tak ciężkie jak z żelaza, a zarazem czuje się w nich taką moc jak nigdy podczas samych wybiegań. Biegnąc po rowerze, czuje że moje nogi dadzą sobie radę z mocnym tempem, są ze stali ! Walczą z każdym krokiem. Pomimo ciężkości jaką się w nich czuję, ja czuję, że się nie poddadzą. Że mnie nie zawiodą, że nie pozwolą mi się potknąć, skręcić kostki, że są nadzwyczaj mocne. Tylko gdy biegam po rowerze, mam chęci na mocne tempo. Mam wrażenie, że moje mięśnie są tak pobudzone że same chcą biec. Nie trzeba ich motywować tak jak podczas treningów tylko biegowych. Przy zakładach chce mi się biec, szybciej, mocniej, pewniej. Na każdym kilometrze zamiast opadać z sił, mam ich coraz więcej. Od dziecka byłam długodystansowcem, nie lubiłam szybkiego tempa i krótkich dystansów. Zawsze nabierałam mocy im dłużej, im więcej. Tego dnia poczułam się swoim własnym małym IRONMAN-em. Wiem, że triathlon jest dla mnie. Chciałabym mieć kiedyś tyle czasu żeby poświecić się jemu tak szczerze całym serem. Poczuć ile naprawdę potrafię, gdzie są moje granice możliwości i jak daleko umiem popchnąć swój organizm podczas wysiłku.

Trzymając kciuki za tych, którzy dzisiaj zmagają się z IRONMAN 70.3 w Gdyni, ja mam tu swojego małego IRONMAN-a.

*** Był plan na Gdynię w tym roku, były też ciche nadzieję że uda się charytatywnie oddać Biegającej Bio Mamie pakiet startowy. Organizatorzy obiecali, że się nad tym zastanowią, ale nadzieje były puste, bo do dziś nie otrzymałyśmy odpowiedzi. Jednak za rok GDYNIA JEST NASZA ! My też się tam będziemy zmagać z tym dystansem, IRONMAN 70.3 będzie nasz ! ***

O

Od karmienia na podium.

Ten post miał się pojawić wczoraj, a właściwie dwa dni temu. Jednak po niedzielnej euforii, wczoraj ogarnęło mnie zmęczenie i melancholia, więc odpuściłam. Szkoda byłoby przyćmić ten wulkan emocji z niedzielnego triathlonu, niewyspaniem i zmęczeniem.

Ostatni mocny trening przed triathlonem to była biegowa mocna „piątka”. Od czasów ciąży nie biegałam takim tempem, więc byłam z siebie dumna że 5 kilometrów dałam radę pobiec na średnie tempo 5.30 z tego 1 kilometr zdecydowanie pod górkę. Następnego dnia poszliśmy tylko na basen, żeby się rozruszać po mocnych treningach. Piątek i sobotę zrobiliśmy sobie zupełnie wolną. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt że zamiast czuć się wypoczęta z dnia na dzień czułam się coraz gorzej, coraz bardziej zmęczona. Tak jakby te wszystkie niewyspane dni i poranne treningi wychodziły ze mnie. Czułam się zmęczona, niegotowa do żadnego startu. R kazał ładować mi się węglowodanami dzień przed, a ponieważ nigdy nie startowałam na dystansie który wymagał by takiego ładowania, to nie miałam żadnego doświadczenia z tym związanego. Oczywiście jedzenie białego ryżu i chałki zamiast polepszyć moje samopoczucie, do obecnego już zmęczenia dorzuciło jeszcze ociężałość. Ale kazali to robiłam. Oliwy do ognia dolała ostatnia noc przed triathlonem. Niewiele mieliśmy z tej nocy, ponieważ start był o 8 rano w mieście oddalonym o 60 km od nas. Pobudka na dzień startu była zaplanowana na 5, żeby zjeść małe śniadanie, zapakować rowery na dach i koło 7 zjawić się żeby przygotować strefę zmian. Pakiety startowe mieliśmy już przy sobie, „briefing” też przeszliśmy, więc niewiele czasu potrzebowaliśmy na samo postawienie rowerów i przygotowanie naszego stanowiska. O 3 rano przyszedł kryzys. Płacz małej Z i nocne karmienie które miałam nadzieję odbędzie się koło 4 rano, a nie po 2, spowodowało burzę mózgów. Próbowaliśmy położyć się jak najwcześniej, jednak po całym dniu poza domem wieczorem trzeba było spakować torby na jutro, przygotować rzeczy, izotoniki i żele, ściągnąć mleko żeby chociaż jedna butelka czekała na babcie w lodówce na poranne karmienie, wskoczyć pod prysznic, zjeść kolacje i położyć młodą. Dużo tego było a wieczór krótki, więc w łóżku wylądowałam koło 23/24. Marzyłam chociaż o 4 godzinach snu przed triathlonem, ale niestety bycie mamą wygrało z marzeniami i pobudka nastąpiła o 2 w nocy. Wtedy też milion negatywnych myśli napłynęło do mojej głowy. Zaczynając od: „po co ty tam jedziesz dziewczyno, tylko pośmiewisko z siebie zrobisz”, „co mnie wzięło żeby robić ten dystans a nie sprint”, „nie chce mi się startować, po prostu nie chce mi się. Jestem zmęczona, niewyspana, ciężko mi na żołądku, a do tego mam wstać o 5 i jechać tam żeby przez 3h poddać mój organizm solidnemu wysiłkowi”. Wszystko wydawało się bez sensu. Ale jak już powiedziałam A to stwierdziłam że powiem i B i wystartuję.

Na miejscu byliśmy trochę później niż planowaliśmy, siodełko miałam ustawione na oko, bo 2 dni przed oddałam rower do serwisu żeby ustawili mi przerzutki, nie wiedziałam czy jeść żele czy moje RAW batony, tych pierwszych nigdy w życiu nie jadłam, te drugie jadłam raz podczas dłuższego treningu. Nie do końca wiedzieliśmy jak trasa przebiega, nie byłam przygotowana z wpinania się w buty przyczepione do roweru, bo to miałam ćwiczyć w sobotę a obowiązki rodzinne nie pozwoliły, dlatego do czasu wyjącego startera czułam się niepewnie i rozgoryczona. R powiedział mi żebym zjadła żele, że nic mi po nich nie będzie że ma je wypróbowane na wielu różnorodnych treningach i startach. Jeden na początku roweru jeden pod koniec, żeby dostarczył cukrów na bieg, powiedziałam raz kozie śmierć i przyczepiłam obydwa żele do roweru. RAW batona wciągnęłam tylko przed samym startem. Jakość sprzętu przeciwników i to jak profesjonalnie wszyscy wyglądali tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mogę się porywać z motyką na słońce. Ale w spokoju powiedziałam sobie że nie jestem tu żeby wygrać jestem tu po to żeby udowodnić sobie, że 3 miesiące po porodzie mogę wziąć udział w triathlonie na dystansie olimpijskim, dotrzeć do mety i nie paść na samym końcu. Koniec z myślami, byliśmy tam postawieni prawie na lini startu więc odwrotu nie było. Zaczęliśmy się przygotowywać, ustawiać sprzęt przypinać buty, żele. Przebraliśmy się w stroje, poszliśmy na „malowanie” ( tak nazywamy pisanie numerów startowych na ciele ), wzięliśmy czepki okularki i ruszyliśmy nad wodę żeby się rozgrzać. Woda była rześka, ciężko było się zamoczyć bez pianki. Na starcie wyraźnie można było odróżnić tych startujących na dystansie sprinterskim ubranych tylko w stroje startowe, od tych co startują na dystansie olimpijskim, odzianych w pianki. Szczery całus od R, kilka słów otuchy i byliśmy gotowi.

IMG_20150524_222405

IMG_20150524_185302

RUSZYLIŚMY.

Dźwięk startowy zaczął buczeć, wszyscy ruszyli do wody. W tym momencie wszystkie troski i złe myśli zniknęły i po prostu zaczęłam płynąć. Zapomniałam, że morze jest słone i ma się dużo lepszą wyporność niż w basenie. Otuchy dodawał fakt że to ja wyprzedzałam a nie byłam wyprzedzana. Powiem szczerze, nie żebym dobrze pływała ale Cypryjczycy chyba nie umieją pływać, Panowie i Panie przyodziani w najlepszej jakości pianki dawali się wyprzedzać świeżo upieczonej mamie. Nie dziwiłabym się gdyby nie to, że nigdy nie czułam się tak słaba w pływaniu jak teraz po ciąży. Zaczęłam się cieszyć startem, tym że tam jestem, że biorę w tym udział. Z każdym ruchem rąk byłam bliżej czołówki. Ponieważ jestem dopiero co po lekturze „Bez ograniczeń”, gdzieś z tyłu głowy cały czas siedziały mi słowa Chrissie, jak ważna w triathlonie jest wizualizacja. Całe pływanie więc przeznaczyłam na wizualizację strefy zmian i roweru, wyobrażałam sobie co zrobię po wyjściu z wody, że zamoczę włosy jeszcze w morzu żeby było mi chłodniej podczas roweru i biegu. Obmyślałam miejsce gdzie znajdzie się drugi żel, czy kask założyć jako pierwszy itd. Nim się zorientowałam kończyłam już drugie kółko i trzeba było wybiegać z wody.

ROWER.

Wybiegając z wody, obróciłam się za siebie i ku mojemu zdziwieniu, jeszcze duża chmara czarnych rąk młóciła wody morza śródziemnego. R był tylko parę osób za mną wiec z uśmiechem na twarzy poleciałam do strefy zmian. Byliśmy z przodu, pełni energii, bo jak zwykle pływanie w triathlonie to dla mnie sama przyjemność. Wybiegłam ze strefy zmian, oczywiście nie bez przygód. Gumki którymi buty były przypięte do roweru pospadały i te stukały mi o ziemię jak prawdziwemu laikowi. Pomimo tego w miarę sprawnie wskoczyłam na rower, rozpędziłam swojego dwukołowca i wsadziłam lewą nogę. Potem przyszedł czas na prawą stopę i jazda. Wpięta na amen w pedały zaczęłam pedałować. R zdecydował się założyć buty w strefie zmian i wybiegać w nich już na nogach. Ja kupiłam sobie buty triatlonowe z jednym rzepem, dlatego zdecydowanie łatwiej mi je zapinać jadąc już na rowerze. W sobotę, dzień przed triathlonem, kiedy pojechałam do piekarni po białe węglowodany na szosie, aby sprawdzić ustawienie przerzutek i czy wszystko gra, prawie spadłam ze schodów chodząc w tych butach. Wtedy zdecydowałam, że chociażbym miała wyglądać jak ostatnia pokraka wchodząc na rower z przypiętymi butami, to nie pobiegnę w nich bo się zabiję w drodze do „mount line”. Oprócz nowo ustawionych przerzutek, miałam też nowe (stare były już popękane) i w końcu dobrze napompowane opony. Po ostatnim treningu rowerowym kupiliśmy na Cyprze w końcu pompkę z manometrem i jak się okazało w naszych super szosach mieliśmy po 2.5-3 bary powietrza, gdzie w rowerze szosowym standard to 6-7 barów. Jechałam, rozpędzałam się po pięknym deptaku biegnącym wzdłuż morza, cały spoglądając na licznik i nie wierząc, że prędkość którą pokazuje wynosi cały czas na powyżej 30 km/h. Po wyjściu z wody nie chciałam się cieszyć swoją pozycją, bo wiedziałam, że wszyscy dopadną mnie na rowerze. R na pierwszym kółku już był daleko przede mną ale cieszyłam się, że chociaż przez te parę minut prowadziłam w naszej rodzinie. Co do reszty to czekałam i czekałam i wbrew pozorom nie mogłam się doczekać całej tej chmary która widziałam za sobą w wodzie i miała mnie dopaść na rowerze. Co prawda Panowie na rowerach czasowych wyglądających jak milion dolarów z nogami jak całkiem spore źrebaki przejeżdżali od czasu do czasu obok mnie w takim tempie o jakim mogłabym tylko pomarzyć. Ale reszta gdzieś cały czas musiała trzymać się za mną. Miałam moc, prędkość nie spadała poniżej 30 km/h zbyt często, tętno nie wydawało się wysokie, czułam się super. Pedałowałam i pedałowałam, tylko od czasu do czasu nogi trochę piekły. Dziwi mnie to, że na treningach nigdy nie umiem używać dolnych rogów kierownicy, natomiast na zawodach nie potrafię trzymać rąk na górze. Na rowerze trzeba było przejechać 6 pętli, pod koniec dopadła mnie jakaś dziewczyna która wydawała się być moją konkurentką. Usiadłam jej na ogonie i miałam nadzieję że dojadę tak do strefy zmian. O dziwo ona spuchła i na ostatnim kółku wyrwałam przed nią, nie spotkawszy jej już do końca wyścigu. Przez cały rower zastanawiałam się czy te wszystkie kobiety które mijały mnie z naprzeciwka są tak dużo przede mną czy tak dużo za mną. Na ostatnim kółku okazało się, że są tyle ZA MNĄ !

BIEG.

Przez cały rower czekałam, aż wszyscy mnie na nim dopadną, Jednak moje tempo nie pozwoliło na to. Byłam więc pewna, że na biegu Ci którym się nie udało mnie dopaść na rowerze dopadną mnie na biegu. Nikt pewnie nie planował biec tak wolnym tempem jakie ja sobie założyłam. Mój cel był na 5:50/5:55. Zeszłam z roweru szczęśliwa że niewiele kobiet jest przede mną i zaczęłam biec. Sceneria była sprzyjająca. Początek biegu był przez stare miasto, zaraz koło twierdzy całej wyłożonej białym kamieniem, potem wybiegało się na kolejną promenadę biegnącą wzdłuż morza. Zwiedzałam. Po paruset metrach, spojrzałam na zegarek tempo było niezłe 5:30. Nogi były sztywne, ciężkie jak zwykle po rowerze, ale czekałam na to jak będę się czuła za 2 kilometry kiedy wszystko wraca do normy. Wewnętrzny głos rozsądku mówił zwolnij bo padniesz, ale coś mnie kusiło utrzymać takie tempo, więc biegłam. Po dwóch kółkach (5 kilometrów) tempo była nadal takie samo, teraz wiedziałam że jak nogi odmówią to kolejne dwa kółka przebiegnę chociażby samą głową. Ku mojemu zaskoczeniu nikt mnie nie doganiał. To ja doganiałam inne dziewczyny. Byłam wniebowzięta, nie chciało mi się wierzyć że nikt mnie nie wyprzedził. Ostatnie kółko przyspieszyłam, żeby cała w skowronkach wpaść na metę. Tam czekał na mnie R z prezentem, który udało mu się kupić w pobliskiej budce z „chińszczyzną”. Bransoletka za jak to nazwał „niezłą życiówkę”. Jeszcze jednym prezentem była mała Z która w wózku dopingowała na ostatnich metrach swoją mamę. Miało ich nie być, żeby nie targać młodej w tym gorącu samochodem, ale i oni byli na mecie wiwatując razem ze mną.

Początkowy plan na triathlon był żeby go zrobić. Jednak moje sportowe korzenie i ambicje krzyczały żeby zrobić go poniżej 3 godzin. To będzie fajny wynik jak na świeżo upieczoną mamę. Udało się zrobić mój pierwszy triathlon na dystansie olimpijskim w 2:44:55. Jestem z siebie naprawdę dumna. Nie spodziewałam się takiej mocy i siły podczas całego wydarzenia.

Wyniki, co prawda bez czasów pojawiły się chwilę po zakończeniu, kiedy to wspólnie z R chłodziliśmy nasze tyłki w morzu. Szukając swojego nazwiska zobaczyłam, że jestem 4 wśród wszystkich kobiet. Do tego 3-cia w swojej kategorii wiekowej. Nie wierzyłam, euforia i emocje jakie temu towarzyszyły były ogromne. Przebraliśmy się i czas był na wykonanie zadania jako mama, czyli nakarmienie małej Z. Podczas ceremonii wręczania nagród, mała przyssała się do piersi i równie szczęśliwa realizowała swoje marzenia o jedzeniu. Nie wiedziałam czy będą nagradzane kategorie wiekowe, myślałam że nagrody i puchary trafią tylko do tych ” top 3″ z kobiet i mężczyzn. Chwile później usłyszałam swoje imię i nazwisko koślawo wyczytywane razem z greckim słowem „deftera”, które oznacza pierwsze. Zmieszana wzięłam mała Z żeby odbiła po karmieniu, i ruszyłam niepewnym krokiem w stronę podium chcąc wchodzić na 3 miejsce. Pani gestem ręki pokazała że moje miejsce na podium jest na samej górze. Okazało się, że dziewczyny które na papierze w mojej kategorii wiekowej były przede mną, są profesjonalnymi zawodniczkami reprezentującymi Cypr. To ja byłam pierwsza w swojej kategorii wiekowej wśród amatorów ! Biegająca Bio Mama, która jeszcze poprzedniej nocy nie chciała stawiać się na starcie żeby nie zrobić z siebie pośmiewiska.

IMG_20150524_185428

DSC_5476

IMG_20150524_185536

IMG_20150527_165106

O.