Od karmienia na podium.

Ten post miał się pojawić wczoraj, a właściwie dwa dni temu. Jednak po niedzielnej euforii, wczoraj ogarnęło mnie zmęczenie i melancholia, więc odpuściłam. Szkoda byłoby przyćmić ten wulkan emocji z niedzielnego triathlonu, niewyspaniem i zmęczeniem.

Ostatni mocny trening przed triathlonem to była biegowa mocna „piątka”. Od czasów ciąży nie biegałam takim tempem, więc byłam z siebie dumna że 5 kilometrów dałam radę pobiec na średnie tempo 5.30 z tego 1 kilometr zdecydowanie pod górkę. Następnego dnia poszliśmy tylko na basen, żeby się rozruszać po mocnych treningach. Piątek i sobotę zrobiliśmy sobie zupełnie wolną. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt że zamiast czuć się wypoczęta z dnia na dzień czułam się coraz gorzej, coraz bardziej zmęczona. Tak jakby te wszystkie niewyspane dni i poranne treningi wychodziły ze mnie. Czułam się zmęczona, niegotowa do żadnego startu. R kazał ładować mi się węglowodanami dzień przed, a ponieważ nigdy nie startowałam na dystansie który wymagał by takiego ładowania, to nie miałam żadnego doświadczenia z tym związanego. Oczywiście jedzenie białego ryżu i chałki zamiast polepszyć moje samopoczucie, do obecnego już zmęczenia dorzuciło jeszcze ociężałość. Ale kazali to robiłam. Oliwy do ognia dolała ostatnia noc przed triathlonem. Niewiele mieliśmy z tej nocy, ponieważ start był o 8 rano w mieście oddalonym o 60 km od nas. Pobudka na dzień startu była zaplanowana na 5, żeby zjeść małe śniadanie, zapakować rowery na dach i koło 7 zjawić się żeby przygotować strefę zmian. Pakiety startowe mieliśmy już przy sobie, „briefing” też przeszliśmy, więc niewiele czasu potrzebowaliśmy na samo postawienie rowerów i przygotowanie naszego stanowiska. O 3 rano przyszedł kryzys. Płacz małej Z i nocne karmienie które miałam nadzieję odbędzie się koło 4 rano, a nie po 2, spowodowało burzę mózgów. Próbowaliśmy położyć się jak najwcześniej, jednak po całym dniu poza domem wieczorem trzeba było spakować torby na jutro, przygotować rzeczy, izotoniki i żele, ściągnąć mleko żeby chociaż jedna butelka czekała na babcie w lodówce na poranne karmienie, wskoczyć pod prysznic, zjeść kolacje i położyć młodą. Dużo tego było a wieczór krótki, więc w łóżku wylądowałam koło 23/24. Marzyłam chociaż o 4 godzinach snu przed triathlonem, ale niestety bycie mamą wygrało z marzeniami i pobudka nastąpiła o 2 w nocy. Wtedy też milion negatywnych myśli napłynęło do mojej głowy. Zaczynając od: „po co ty tam jedziesz dziewczyno, tylko pośmiewisko z siebie zrobisz”, „co mnie wzięło żeby robić ten dystans a nie sprint”, „nie chce mi się startować, po prostu nie chce mi się. Jestem zmęczona, niewyspana, ciężko mi na żołądku, a do tego mam wstać o 5 i jechać tam żeby przez 3h poddać mój organizm solidnemu wysiłkowi”. Wszystko wydawało się bez sensu. Ale jak już powiedziałam A to stwierdziłam że powiem i B i wystartuję.

Na miejscu byliśmy trochę później niż planowaliśmy, siodełko miałam ustawione na oko, bo 2 dni przed oddałam rower do serwisu żeby ustawili mi przerzutki, nie wiedziałam czy jeść żele czy moje RAW batony, tych pierwszych nigdy w życiu nie jadłam, te drugie jadłam raz podczas dłuższego treningu. Nie do końca wiedzieliśmy jak trasa przebiega, nie byłam przygotowana z wpinania się w buty przyczepione do roweru, bo to miałam ćwiczyć w sobotę a obowiązki rodzinne nie pozwoliły, dlatego do czasu wyjącego startera czułam się niepewnie i rozgoryczona. R powiedział mi żebym zjadła żele, że nic mi po nich nie będzie że ma je wypróbowane na wielu różnorodnych treningach i startach. Jeden na początku roweru jeden pod koniec, żeby dostarczył cukrów na bieg, powiedziałam raz kozie śmierć i przyczepiłam obydwa żele do roweru. RAW batona wciągnęłam tylko przed samym startem. Jakość sprzętu przeciwników i to jak profesjonalnie wszyscy wyglądali tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że mogę się porywać z motyką na słońce. Ale w spokoju powiedziałam sobie że nie jestem tu żeby wygrać jestem tu po to żeby udowodnić sobie, że 3 miesiące po porodzie mogę wziąć udział w triathlonie na dystansie olimpijskim, dotrzeć do mety i nie paść na samym końcu. Koniec z myślami, byliśmy tam postawieni prawie na lini startu więc odwrotu nie było. Zaczęliśmy się przygotowywać, ustawiać sprzęt przypinać buty, żele. Przebraliśmy się w stroje, poszliśmy na „malowanie” ( tak nazywamy pisanie numerów startowych na ciele ), wzięliśmy czepki okularki i ruszyliśmy nad wodę żeby się rozgrzać. Woda była rześka, ciężko było się zamoczyć bez pianki. Na starcie wyraźnie można było odróżnić tych startujących na dystansie sprinterskim ubranych tylko w stroje startowe, od tych co startują na dystansie olimpijskim, odzianych w pianki. Szczery całus od R, kilka słów otuchy i byliśmy gotowi.

IMG_20150524_222405

IMG_20150524_185302

RUSZYLIŚMY.

Dźwięk startowy zaczął buczeć, wszyscy ruszyli do wody. W tym momencie wszystkie troski i złe myśli zniknęły i po prostu zaczęłam płynąć. Zapomniałam, że morze jest słone i ma się dużo lepszą wyporność niż w basenie. Otuchy dodawał fakt że to ja wyprzedzałam a nie byłam wyprzedzana. Powiem szczerze, nie żebym dobrze pływała ale Cypryjczycy chyba nie umieją pływać, Panowie i Panie przyodziani w najlepszej jakości pianki dawali się wyprzedzać świeżo upieczonej mamie. Nie dziwiłabym się gdyby nie to, że nigdy nie czułam się tak słaba w pływaniu jak teraz po ciąży. Zaczęłam się cieszyć startem, tym że tam jestem, że biorę w tym udział. Z każdym ruchem rąk byłam bliżej czołówki. Ponieważ jestem dopiero co po lekturze „Bez ograniczeń”, gdzieś z tyłu głowy cały czas siedziały mi słowa Chrissie, jak ważna w triathlonie jest wizualizacja. Całe pływanie więc przeznaczyłam na wizualizację strefy zmian i roweru, wyobrażałam sobie co zrobię po wyjściu z wody, że zamoczę włosy jeszcze w morzu żeby było mi chłodniej podczas roweru i biegu. Obmyślałam miejsce gdzie znajdzie się drugi żel, czy kask założyć jako pierwszy itd. Nim się zorientowałam kończyłam już drugie kółko i trzeba było wybiegać z wody.

ROWER.

Wybiegając z wody, obróciłam się za siebie i ku mojemu zdziwieniu, jeszcze duża chmara czarnych rąk młóciła wody morza śródziemnego. R był tylko parę osób za mną wiec z uśmiechem na twarzy poleciałam do strefy zmian. Byliśmy z przodu, pełni energii, bo jak zwykle pływanie w triathlonie to dla mnie sama przyjemność. Wybiegłam ze strefy zmian, oczywiście nie bez przygód. Gumki którymi buty były przypięte do roweru pospadały i te stukały mi o ziemię jak prawdziwemu laikowi. Pomimo tego w miarę sprawnie wskoczyłam na rower, rozpędziłam swojego dwukołowca i wsadziłam lewą nogę. Potem przyszedł czas na prawą stopę i jazda. Wpięta na amen w pedały zaczęłam pedałować. R zdecydował się założyć buty w strefie zmian i wybiegać w nich już na nogach. Ja kupiłam sobie buty triatlonowe z jednym rzepem, dlatego zdecydowanie łatwiej mi je zapinać jadąc już na rowerze. W sobotę, dzień przed triathlonem, kiedy pojechałam do piekarni po białe węglowodany na szosie, aby sprawdzić ustawienie przerzutek i czy wszystko gra, prawie spadłam ze schodów chodząc w tych butach. Wtedy zdecydowałam, że chociażbym miała wyglądać jak ostatnia pokraka wchodząc na rower z przypiętymi butami, to nie pobiegnę w nich bo się zabiję w drodze do „mount line”. Oprócz nowo ustawionych przerzutek, miałam też nowe (stare były już popękane) i w końcu dobrze napompowane opony. Po ostatnim treningu rowerowym kupiliśmy na Cyprze w końcu pompkę z manometrem i jak się okazało w naszych super szosach mieliśmy po 2.5-3 bary powietrza, gdzie w rowerze szosowym standard to 6-7 barów. Jechałam, rozpędzałam się po pięknym deptaku biegnącym wzdłuż morza, cały spoglądając na licznik i nie wierząc, że prędkość którą pokazuje wynosi cały czas na powyżej 30 km/h. Po wyjściu z wody nie chciałam się cieszyć swoją pozycją, bo wiedziałam, że wszyscy dopadną mnie na rowerze. R na pierwszym kółku już był daleko przede mną ale cieszyłam się, że chociaż przez te parę minut prowadziłam w naszej rodzinie. Co do reszty to czekałam i czekałam i wbrew pozorom nie mogłam się doczekać całej tej chmary która widziałam za sobą w wodzie i miała mnie dopaść na rowerze. Co prawda Panowie na rowerach czasowych wyglądających jak milion dolarów z nogami jak całkiem spore źrebaki przejeżdżali od czasu do czasu obok mnie w takim tempie o jakim mogłabym tylko pomarzyć. Ale reszta gdzieś cały czas musiała trzymać się za mną. Miałam moc, prędkość nie spadała poniżej 30 km/h zbyt często, tętno nie wydawało się wysokie, czułam się super. Pedałowałam i pedałowałam, tylko od czasu do czasu nogi trochę piekły. Dziwi mnie to, że na treningach nigdy nie umiem używać dolnych rogów kierownicy, natomiast na zawodach nie potrafię trzymać rąk na górze. Na rowerze trzeba było przejechać 6 pętli, pod koniec dopadła mnie jakaś dziewczyna która wydawała się być moją konkurentką. Usiadłam jej na ogonie i miałam nadzieję że dojadę tak do strefy zmian. O dziwo ona spuchła i na ostatnim kółku wyrwałam przed nią, nie spotkawszy jej już do końca wyścigu. Przez cały rower zastanawiałam się czy te wszystkie kobiety które mijały mnie z naprzeciwka są tak dużo przede mną czy tak dużo za mną. Na ostatnim kółku okazało się, że są tyle ZA MNĄ !

BIEG.

Przez cały rower czekałam, aż wszyscy mnie na nim dopadną, Jednak moje tempo nie pozwoliło na to. Byłam więc pewna, że na biegu Ci którym się nie udało mnie dopaść na rowerze dopadną mnie na biegu. Nikt pewnie nie planował biec tak wolnym tempem jakie ja sobie założyłam. Mój cel był na 5:50/5:55. Zeszłam z roweru szczęśliwa że niewiele kobiet jest przede mną i zaczęłam biec. Sceneria była sprzyjająca. Początek biegu był przez stare miasto, zaraz koło twierdzy całej wyłożonej białym kamieniem, potem wybiegało się na kolejną promenadę biegnącą wzdłuż morza. Zwiedzałam. Po paruset metrach, spojrzałam na zegarek tempo było niezłe 5:30. Nogi były sztywne, ciężkie jak zwykle po rowerze, ale czekałam na to jak będę się czuła za 2 kilometry kiedy wszystko wraca do normy. Wewnętrzny głos rozsądku mówił zwolnij bo padniesz, ale coś mnie kusiło utrzymać takie tempo, więc biegłam. Po dwóch kółkach (5 kilometrów) tempo była nadal takie samo, teraz wiedziałam że jak nogi odmówią to kolejne dwa kółka przebiegnę chociażby samą głową. Ku mojemu zaskoczeniu nikt mnie nie doganiał. To ja doganiałam inne dziewczyny. Byłam wniebowzięta, nie chciało mi się wierzyć że nikt mnie nie wyprzedził. Ostatnie kółko przyspieszyłam, żeby cała w skowronkach wpaść na metę. Tam czekał na mnie R z prezentem, który udało mu się kupić w pobliskiej budce z „chińszczyzną”. Bransoletka za jak to nazwał „niezłą życiówkę”. Jeszcze jednym prezentem była mała Z która w wózku dopingowała na ostatnich metrach swoją mamę. Miało ich nie być, żeby nie targać młodej w tym gorącu samochodem, ale i oni byli na mecie wiwatując razem ze mną.

Początkowy plan na triathlon był żeby go zrobić. Jednak moje sportowe korzenie i ambicje krzyczały żeby zrobić go poniżej 3 godzin. To będzie fajny wynik jak na świeżo upieczoną mamę. Udało się zrobić mój pierwszy triathlon na dystansie olimpijskim w 2:44:55. Jestem z siebie naprawdę dumna. Nie spodziewałam się takiej mocy i siły podczas całego wydarzenia.

Wyniki, co prawda bez czasów pojawiły się chwilę po zakończeniu, kiedy to wspólnie z R chłodziliśmy nasze tyłki w morzu. Szukając swojego nazwiska zobaczyłam, że jestem 4 wśród wszystkich kobiet. Do tego 3-cia w swojej kategorii wiekowej. Nie wierzyłam, euforia i emocje jakie temu towarzyszyły były ogromne. Przebraliśmy się i czas był na wykonanie zadania jako mama, czyli nakarmienie małej Z. Podczas ceremonii wręczania nagród, mała przyssała się do piersi i równie szczęśliwa realizowała swoje marzenia o jedzeniu. Nie wiedziałam czy będą nagradzane kategorie wiekowe, myślałam że nagrody i puchary trafią tylko do tych ” top 3″ z kobiet i mężczyzn. Chwile później usłyszałam swoje imię i nazwisko koślawo wyczytywane razem z greckim słowem „deftera”, które oznacza pierwsze. Zmieszana wzięłam mała Z żeby odbiła po karmieniu, i ruszyłam niepewnym krokiem w stronę podium chcąc wchodzić na 3 miejsce. Pani gestem ręki pokazała że moje miejsce na podium jest na samej górze. Okazało się, że dziewczyny które na papierze w mojej kategorii wiekowej były przede mną, są profesjonalnymi zawodniczkami reprezentującymi Cypr. To ja byłam pierwsza w swojej kategorii wiekowej wśród amatorów ! Biegająca Bio Mama, która jeszcze poprzedniej nocy nie chciała stawiać się na starcie żeby nie zrobić z siebie pośmiewiska.

IMG_20150524_185428

DSC_5476

IMG_20150524_185536

IMG_20150527_165106

O.

2 uwagi do wpisu “Od karmienia na podium.

  1. Pingback: IRONMAN. | BBM

Dodaj komentarz