DETOKS – czyli moje dwa tygodnie wyrzeczeń.

Od jakiegoś czasu mierzyłam się z zamiarem zrobienia detoksu. Straciłam apetyt na życie. Chodziłam notorycznie zmęczona, nic mi się nie chciało. Tylko treningi ratowały mnie z opresji i dodawały energii, niestety tylko na krótką chwilę. Anemia dolała oliwy do ognia i tak oto już na początku wakacji wiedziałam, że pierwsze co zrobię po zakończonym sezonie triathlonowym to 2 tygodniowy DETOKS.

Zarówno w okresie startowym jak i przed, kiedy mój tydzień wypełniało 9 jednostek treningowych, wiedziałam, że szanse na wytrzymanie w tak rygorystycznej diecie są znikome. A nawet gdyby się to udało mogłoby się to skończyć niekorzystnie dla mojego zdrowia. Podobnie było kiedy dowiedziałam się o anemii, wtedy takie „wygłodzenie” organizmu mogłoby spowodować tylko pogorszenie sytuacji. Dlatego już przed ostatnim startem w Kraśniku, kiedy hemoglobina zaczynała wchodzić w granice normy, wiedziałam że w poniedziałek nadejdzie czas na to z czym chciałam się zmierzyć dawno dawno temu – Detoks.

I tak o to dzień po ostatnim starcie w tym sezonie podjęłam decyzję o rozpoczęciu postu warzywno-owocowego wg Dr. Dabrowskiej. Pierwsze 2 dni były przygotowawcze, trochę z wyboru, bo dom był pełen świezych malin i truskawek i wiedziałam, że jeśli nie ja to wszystkie te owoce się zmarnują. Dlatego przez poniedziałek i wtorek, nie jadłam już żadnych „węglowodanów” , tłuszczy, orzechów i całej reszty która w takim poście jest niedozwolona. Pozwoliłam sobie jednak jeszcze na owoce typu maliny i truskawki. W taki sposób zrobiłam sobie 2 dni wprowadzające do detoksu. Jak się potem okazało. Każdy kto chce się za taki detoks wziąć powinien zacząć właśnie od 2 dni wprowadzenia na monodiecie, lub wersji trochę lżejszej czyli jaglano-warzywnej.

No dobra ale co to jest ten detoks ??

Są 3 podstawowe rodzaje detoksu. Pierwszy, to maksymalnie trwająca tydzień, głodówka lub lżejsza wersja głodówki w której dozwolone są soki warzywne. Drugi to chyba najbardziej popularny detoks warzywno-owocowy, któremu ja się poddałam. Trzeci to nowość opracowana przez Beatę Sokołowską która napisała książkę „Alkaliczny Detoks” (wszystkim zainteresowanym serdecznie ją polecam) i najlżejsza forma detoksu. Nie wprowadza ona organizmu w odżywianie endogenne, ale podobno przy dwu tygodniowej kuracji daje równie zadowalające efekty.

Pierwsze dwie formy detoksu, to takie które mają na celu obudzić w organizmie tak zwane „odżywanie endogenne”. Bardzo niewielka podaż kalorii i węglowodanów o niskim indeksie glikemicznym, bez skrobi powoduje, że organizm zaczyna konsumować to co jest wewnątrz nas, oczyszczając i odkwaszając nasz organizm. Przyczym dodaje nam to witalności i energii do życia. Pamiętajcie, że na taki detoks powinny decydować się osoby w pełni zdrowe, a chore przez podjęciem wyzwania koniecznie muszą skonsultować się z lekarzem.

Moje 14 dni wyrzeczeń.

Ja postawiłam na detoks wg Dr. Ewy Dąbrowskiej. Polegał on na tym, że przez 10-14 dni miałam jeść tylko warzywa i owoce dozwolone, czyli: warzywa korzeniowe (marchew, buraki, seler, pietruszka, rzodkiew), kapustne (kapusta, kalafior, brokuł), cebulowe (cebula, por, czosnek), dyniowate (dynia, kabaczek, ogórki), psiankowate (pomidor, papryka), liściaste (sałata, natka pietruszki, rukola, szpinak i zioła) i niskocukrowe owoce takie jak: jabłka, grejpfruty, cytryny.

Jak się spojrzy na ilość produktów dozwolonych mało ma to dla mnie z dietą warzywno-owocową. Bardziej wygląda mi to na post warzywny, ponieważ tak na prawdę jabłko jest jedynym owocem, który podczas tych 10-14 dni chce nam się spożywać. Niemiej jednak gorzej to wygląda niż na prawdę jest. A efekty są niesamowite.

Na początku kiedy widzi się niewielką ilość warzyw jakie można jeść rodzi się pytanie czy ja codziennie będę musiała jeść pieczoną dynie, albo brokuły na parze? Otóż nie do końca. Wraz z każdym dniem będziecie znajdywać ciekawe przepisy i kombinować sobie na swój sposób. Ja wymyśliłam sobie kilka na prawdę fajnych opcji na śniadanie, obiad czy kolację. Które z chęcią jadłam przez ten czas, a nawet do dziś marzę o tej „idealnej sałacie na koniec lata” (przepis wkrótce).

 

Ponieważ wielu z Was pisało do mnie z zapytaniami jak mi idzie, co robię i po co. Dlatego powstał ten psot, który mama nadzieję zachęci nie jedną osobę to tego samego. Tak w skrócie napiszę, a zarazem mam nadzieję Was wszystkich uspokoję.

Przez te 10 dni, nie chodziłam głodna!

20160909_153541

Na prawdę! Ok zdarzało się, że mnie ssało, ale było to tylko i wyłącznie moją winą. Były to dni/chwile kiedy nie wzięłam żadnej przekąski ze sobą wyruszając na  pół dnia z domu, lub zapakowałam sobie obiad, a zostawaliśmy u znajomych długo ponad porę obiadową. Detoks na prawdę nie musi być strasznym doznaniem. Ba gwarantuje Wam, że będzie niesamowitym doznaniem. Doznaniem w które nie będziecie do końca wierzyć. Wasz mózg będzie chciał funkcjonować dalej tak samo, a ciało będzie wychodziło poza schemat codzienności. I zamiast budzić się rano i chować pod kołdrę na „jeszcze minutkę”, będziecie wstawać zdumieni że od rana skądś jest w Was energia.

Nie powiem, że na początku jest lekko. Pierwsze dni są tragiczne. Mówią, że to za sprawą uwalniających się toksyn z organizmu. Człowiek czuje się po prostu źle, tak jak przy grypie. Do tego boli głowa i nic się nie chce. Nie jest to motywujące. Ja, książkowo, kryzys miałam 3 dnia. Co prawda od drugiego bolała mnie głowa (tego wytłumaczenie jest w tym że przyjmujemy bardzo małe ilości cukrów), do tego czułam się jakby walec po mnie przejechał. Ale byłam gotowa na to uczucie. Wiedziałam co mnie czeka i czekałam na polepszenie sytuacji.

Jednak po kilku nieprzyjemnych dniach, dzieje się jakiś cud. Człowiek promienieje, nagle wszystkie te nieprzyjemne objawy znikają, przyzwyczajamy się do diety, do tego co jemy, zaczynamy czerpać z tego przyjemność. Kolejne parę dni później czujemy się lekko jak nigdy w życiu. Czujemy się zdrowo, świeżo i nie wiem czy można użyć tego określenia tu, ale wypadało by powiedzieć nieskazitelnie.

W czasie detoksu odpuściłam sobie mocne treningi. Od 5 dnia co parę dni, truchtałam sobie 5 kilometrów, tylko na rozruszanie. Były też pojedyncze treningi na rowerze, z małą intensywnością, ale umiarkowane kilometrażowo. Ale wszystko do czasu. Ostatni rower, zrobiłam na dwa dni przed końcem detoksu i czułam jakbym paliła swoje mięśnie. Wtedy odpuściłam i zrobiłam sobie mini przerwę na małe roztrenowanie i odpoczynek.

Jak się przygotować?

Podobno nie ma idealnego czasu na drugie dziecko, tak samo myślę że nigdy nie będzie idealnego czasu na 2 tygodniowy detoks. Nie da się przewidzieć każdej sytuacji, ewentualnych spotkań towarzyskich, czy przypadkowych wypadów do knajpy. Ja byłam na tyle zdeterminowana, że wiedziałam, że nie ważne co się będzie działo dookoła mnie wytrwam w tym co sobie założyłam. I pomimo, że nie raz oblewaliśmy zakończenie sezonu, nie raz odwiedzaliśmy rodzinę w tym czasie i mieliśmy najbardziej idealny wypad rowerowy na kawę i ciacho, na ktorym ja wypiłam szklankę wody, dało się, więc każdemu z Was się uda!

20160904_134338-01.jpeg

Co prawda, pewnie jak każdy, miałam myśli czy aby nie zrobić sobie małego”cheat day”, wypić winka czy wciągnąć małą kuleczkę mocy. Jednak gdy pomyślałam sobie, że to tylko 10 dni na przestrzeni 365 dni w roku, to na prawdę nie ma nad czym się zastanawiać.

Warto jednak trzymać się kilku zasad aby ułatwić sobie życie.

  • Zawsze miejcie jedzenie przygotowane na 1-2 dni do przodu. Gotujemy duże gary zup, lecza czy innych jednogarnkowych dań. W taki sposób zawsze możecie wrzucić coś do słoika i mieć do zjedzenia w pracy, czy gdzieś na mieście. Dodatkowo taki gar zawsze przyda się, gdy nie ma czasu na śniadanie.
  • Warto mieć zawsze w lodówce główkę kalafiora czy brokułów, tak żeby w razie nagłego głodu zrobić sobie szybkie warzywa na parze.
  • Ja miałam też uduszone jabłka z laską wanilii, które ratowały mnie gdy baaaardzo mi się chciało czegoś słodkiego. Podjadałam wtedy 1/2 łyżki jabłek i apetyt mijał.
  • Gdy wychodzicie z domu na dłużej miejcie zawsze jakieś przekąski ze sobą. Ja nie rozstawałam się z jabłkiem , a jak robiliśmy dłuższe wypada to obowiązkowo zupa/leczo było brane i ewentualnie coś z czego mogłam szybką sałatkę wymodzić.
  • Soki warzywne ratują kiedy nachodzi Cię nagły głód. Mój ulubiony to burak,marchew, jabłko, jarmuż.

Co było najtrudniejsze?

img_20160910_173903
Racuchy dla nich. Te co prawda zjedli w ilości sztuk 16, na jeden podwieczorek 🙂

Gotowanie dla innych. Jeszcze trudniejsze było to gdy mój R podchodził do garnka nad którym spędziłam ostatnie pół godziny i mówił, o fuu to jest bez smaku. Tak, podeszłam do tego na serio i nawet nie próbowałam tego co gotowałam dla Zosi czy niego. Dlatego wybierałam takie dania które robiłam już nie raz, żebym mniej więcej znała proporcje.

I wcale nie było najtrudniejsze odmawianie sobie kawy i ciacha, czy „normalnego jedzenia”. Po kilku dniach na detoksie czułam się tak dobrze i lekko, że każde jedzenie, nawet to zdrowe, wydawało mi się zanieczyszczające i nie zdrowe. I wszystkie te zachcianki zamieniają się w ciekawość, co by było gdybym tak już zawsze się odżywiała.

 

Po za tym, najważniejsze jest to, aby na taki detoks, być przygotowanym w głowie. Jeżeli jesteśmy świadomi tego co nas czeka, łatwiej nam jest przejść przez kryzysy, czy inne słabości które na pewno każdego na jakimś etapie dopadną. Porównałabym to do porodu, który łatwiej jest przetrwać, kiedy jesteśmy na niego przygotowani.

Czy warto?

Na pewno TAK. Po takim detoksie, człowiek nie tylko czuje lekko, świeżo i ma dużo energii, ale jest jakby bardziej świadomy życia. Ja od 7-8 dnia detoksu chodziłam po tym świecie jak naćpana. Ogarnął mnie wewnętrzny spokój, byłam szczęśliwa, czas płynął wolniej, trudno było mnie wyprowadzić z równowagi i miałam dużo więcej cierpliwości niż na co dzień. Ciężko jest opisać to uczucie. Myślę też, że każdy z Was będzie taki detoks przechodził na swój sposób, miał swoje odczucia i po swojemu go przeżywał.

Jedno jest jednak pewne, zauważycie dużo rzeczy które robicie na co dzień, a które po tym detoksie będą wydawały się złe, czy niepotrzebne. Zauważycie o ile za mało wypijacie wody, kiedy jest czas i chęć na kawę, herbatę, winko. Zauważycie ile podjadacie w ciągu dnia. Ile zbędnych kalorii, śmieciowych łyżeczek raz słodkiego, raz słonego, wpychacie w swój organizm pomiędzy głównymi posiłkami. Zobaczycie jak niewiele pożywienia Wam potrzeba żeby czuć się dobrze i być pełnym energii. Zobaczycie jak Wasz organizm nabiera lekkości, oczyszcza się i nabiera witalności.

20160913_135853

A potem każdy posiłek będzie Wam się wydawał zbyt duży, zbyt tłusty, zbyt niezdrowy.

 

 

O.

113 kilometrów z Anemią, czyli moja wersja Herbalife Ironman 70.3 Gdynia.

13920319_1011278902318045_1599768675083218885_o.jpg
fot. maratomania.pl

Powoli umiem wrócić myślami do Gdyni. Ciężko jest mi to wszystko poukładać w głowie. Łatwiej się piszę o zwycięstwie, o swoich triumfach. Nie tylko tych na podium, ale też tych w środku siebie. O realizacji celu i byciu z siebie dumnym. Tym razem jednak, poczułam niezadowolenie, niesmak i niedosyt. A nie powinnam, bo całe to 113 kilometrów morderczego wyścigu zrobiłam z towarzyszącą mi koleżanką ANEMIĄ.

Jeszcze na tydzień przed startem, sprawdzałam do kiedy mogę zrezygnować ze startu, bo przy zapisach wykupiłam takie coś jak ubezpieczenie od rezygnacji. Jeszcze tydzień przed leżałam z okropną gorączką, która ponownie dopadła mnie z braku odporności jaką niedokrwistość wywołuje w naszych organizmach. Jeszcze na tydzień przed wyniki mojego żelaza wynosiły 7 jednostek, zamiast tych 40 minimalnych. Jeszcze na tydzień przed biegałam po lekarzach konsultując, czy to co zamierzam zrobić jest bardzo nieracjonalne. Jeszcze na tydzień przed, nie wiedziałam czy stanę na starcie Ironman 70.3 Gdynia.

Różne były opinie lekarzy. Jedni mówili kategorycznie nie, inni że jeżeli będzie bez gorączki do dnia startu to mogę spróbować. Żaden jednak nie dał stu procentowo zielonego światła. Straszyli nawet zapaleniem mięśnia sercowego, więc decyzja nie była łatwa. Była okropnie trudna, wiedziałam że nie mogę zbagatelizować żadnych objawów. Wiedziałam też, że po raz pierwszy mogę nie dotrwać do mety.

Na starcie stanęłam pełna obaw. Nie wiedziałam co mnie czeka, ale mój sportowy duch gdzieś w głębi nadal chciał walczyć. Obudził się wraz z wystrzałem startera, towarzyszył mi na całej trasie, a na koniec to właśnie on był odpowiedzialny za ten niedosyt i niezadowolenie. A szkoda…. Bo całą tą negatywność odegrałam sama w swojej głowie.

Startujemy.

Staje na starcie po raz pierwszy sama. Zazwyczaj startuję razem z moim Rafałem i garstką ludzi którzy dzielą tą samą pasję z nami. Tym razem słyszę 2 minuty do startu i szukam znajomej buzi. Czekam aż gdzieś zza tłumu wyłoni się twarz mojego dziecka. Jednak nie tym razem. Było nas za dużo na starcie. Justyna, która wzięła moją Zosie pod swoje skrzydła na 6 godzin i tak zasługuje na medal. Ba, ona dostała ten medal, ale dzień przed. Ta Gdynia była jej! Była uwieńczeniem jej 8 miesięcznej pracy, walki z samą sobą i naszym notorycznym wyciąganiem jej na treningi. Jej uśmiech, który towarzyszył jej podczas startu był najlepszym elementem tego weekendu. Jestem z niej przedumna i mam nadzieję, że ta Gdynia zrobiła jej tylko „smaka” na więcej. Jej start i zaciesz jaki miała ze sobą przez całą trasę był warty bycia tam!

IMG_20160826_224218
P.S. Nie pytałam Cie o zgodę na te zdjęcia, bo nawet gdybyś nie pozwoliła to i tak bym je tu zamieściła! JESTEŚ WIELKA ! A ten uśmiech był wart tego weekendu! 

Wracając do mojej niedzieli. Starty falowe naszej trójki, totalne niezgranie w strefie zmian, i zupełny chaos na biegu, jaki jej zafundowaliśmy, nie pozwoliły jej kibicować nam tak jakby chciała. Dlatego na starcie byłam tylko ja. No i masa równie podekscytowanych ludzi. Młody testosteron i cała garść Pań. Każdy miał swój cel, każdy miał go wyrysowanego na twarzy, każdy był równie podekscytowany i przestraszony.

Wpadliśmy do wody. Nie czułam się w szczycie formy, ale płynęło mi się dobrze. Wiedziałam jednak, że robię to sporo wolniej niż zazwyczaj. Długo walczyłam o swoją pozycję w pralce. Miałam wrażenie, że wszyscy płyną sprintem do pierwszej boi, po czym opadają z sił i trzeba tą całą niezdecydowaną tempem grupę potem na nowo wyprzedzać. Płynęłam swoje. Za drugą, trzecią boją zrobiło się luźniej. Jednak boi nawrotowej ani śladu. Im bardziej w morze tym bardziej to morze się rozbujało. Byłam na to przygotowana. Wiedziałam, że ma wiać i że będzie falować. Ja zaprawiona pływaczka i windsurferka, nie miałam z tym problemu. Leciałam na przód wśród niebieskich czepków. Drugi nawrót, czuje mocne fale, zaczynam wyprzedzać coraz więcej ludzi. Na tym etapie widać kto jest obyty w wodzie. Kolejny nawrót, wpływamy do mariny gdzie czeka na nas już tylko krótka prosta i wyjście z wody.

Wynurzam głowę, chcę zerwać czepek z głowy jak to zwykle robię, ale już nie pamiętam czy mi się udaje. Nie ważne, pamiętam jednak tą atmosferę. Wolontariuszy wyciągających nas z wody, a mnie nawet wnoszących na ostatni stopień. Na którymś z pierwszych stopni potknęłam się lądując prawie twarzą w metalowych schodach. Na szczęście czujność dzielnie walczących tam Panów pomocników szybko złapała mnie zanim metal stał się moim podłożem i oswobodziła mnie dopiero na szycie schodów. Łapie worek, biegnę do namiotu gdzie tylko jedna dziewczyna równie szybo próbuje się przebrać. Skarpetki, okulary, numer startowy. Teraz po rower i jazda na trasę.

fot.Patrycja Pietrzak/Maratomania.pl
fot.Patrycja Pietrzak/Maratomania.pl

Wskakuję na rower. Pierwszy raz czuję tą dumę wsiadając na czasówkę. Mój ARGON gotowy jest do walki. Pierwsze metry są po bruku, sprawdzam więc czy przypadkiem któryś z żeli nie ma ochoty mi uciec, pedałuję. Wkładam jedną nogę, wkładam drugą i … niespodzianka. Jadę na czasówce w górnym chwycie i nie umiem zapiąć butów! Śmieję się sama do siebie. Za każdym razem kiedy próbuję dosięgnąć buta prawej stopy, rower staję się mało stabilny. Odpuszczam więc, czekam aż asfalt zrobi się lepszy, położę się na leżaku i spróbuję w tej pozycji w końcu zapiąć rzepy. Oczywiście nie przetestowałam tego przed startem, kto by pomyślał, że taka błahostka na nowym rowerze może okazać się czymś prawię niewykonalnym. Chwilę później na dłuugiej prostej, sięgam do buta i … ciach… udało się. Jedziemy.

 

fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl

 

fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl
fot.Pawel Naskrent/Maratomania.pl

Wiązałam wielkie nadzieje z rowerem. Wiedziałam, że trasa jest trudna, wiedziałam tez że ma wiać. Nasze windsurfingowe prognozy pokazywały mały wietrzny armagedon. A trasa, która nie tylko wiodła w ponad połowie pod górę, wiodła też w ponad połowie pod wiatr. Niemniej jednak ”argonowe” treningi, pozwoliły mi marzyć o super średniej, o super mocy i o super sile, którą miałam nadzieję będę miała chociaż na rowerze. Chciałam zadziałać cuda, chciałam pojechać lepiej niż na płaskiej trasie, chciałam zawalczyć i chyba to zaczęło moją małą walkę w głowie.

Od początku coś było nie tak. Uda piekły jakbym ścisnęła je w imadle. Miałam ochotę rozerwać strój w okolicach ud, tak aby poczuć świeżość i swobodę. Jednak nie poddałam się, spróbowałam poprawić to co mi przeszkadzało, zaakceptować to i jechać dalej.

Pomimo miliona przeciwności, wiatru, który miałam wrażenie wiał zawsze w twarz. Pomimo kilkuset metrów przewyższeń, wielu podjazdów i wielu kilometrach pod górę. Argon spisał się na medal. Jechało się na nim cudownie. Gdyby nie on to chyba w połowie bym odpuściła. Cieszyłam się każdym kilometrem. Bałam się jednak wycisnąć z siebie wszystko. Bałam się, że zejdę z roweru i osunę się zaraz pod niego. Bałam się bo pamiętam mocne treningi z anemią po których kręciło mi się w głowie, po których mój żołądek odmawiał posłuszeństwa i po których potrafiłam z łyżkami miodu leżeć na podłodze w kuchni gotując wielką michę kaszy.

Pragnęłam dać z siebie tyle ile wlezie, ale niestety miałam tą świadomość, że coś może pójść nie tak i każde moje zbyt ambitne podejście do tematu może zmieść mnie z trasy. Utrzymałam średnią 30 km/h, co na tej trasie i w tych warunkach wydaje mi się fajnym wynikiem. Oczywiście plan i aspiracje były na dużo mocniej i dużo lepiej, ale patrząc na wyniki czołówki Pań, 10-15 minut  wolniej na 90 kilometrach to nie tak źle. Każdy zrobił słabsze czasy od życiówek. Ale przetłumacz to tej która pragnęła ponad swoje możliwości ?? 🙂

HER98_37988_2016-01

Bieganie.

Jak zwykle najmniej lubię tą dyscyplinę w triathlonie. Lubię biegać, ba kocham biegać. Ale tak dla siebie, z Zosią wózku, zwiedzając okolice, biegając sobie dla przyjemności. Nie lubię interwałów, a od jakiegoś czasu nie lubię w ogóle biegania na czas. Pewnie dlatego też, że nie widać żądnych postępów, czuję jakbym stanęła w miejscu i nie potrafiła z niego ruszyć. Jest to też nie ma co ukrywać najsłabsza moja dyscyplina, a od czasów anemii najwięcej mnie kosztuje i najbardziej ją sobie odpuściłam.

Przed startem błagałam chociaż o spokojne tempo 6.00 min/km, ale przez całe 21 kilometrów. Zaczęłam jednak bardzo przyzwoicie, biegło mi się nadzwyczaj lekko i czułam siłę o którą nawet nie prosiłam. Przez pierwszą pętle, która liczyła około 7 kilometrów tempo na zegarku pokazywało 5.30 min/km, ale niestety wszystko co dobre szybko się kończy. I tak było z moim bieganiem. Chwilę przed pierwszym punktem odżywczym na kolejnej pętli, poczułam jak kręci mi się w głowie. Mój organizm ewidentnie miał dość. Głowa bardzo chciała lecieć dalej, a ja wewnętrznie słabłam z metra na metr. Wszystko działo się tak szybko, zrobiło mi się czarno przed oczami i strach przeleciał przez cale ciało. Czy to już koniec mojej zabawy w IRONMAN 70.3 Gdynia ?

fot.Adrian Sajko/Maratomania.pl
fot.Adrian Sajko/Maratomania.pl

 

Szybko otworzyłam żel, mając nadzieję że coś pomoże. Wciągnęłam prawie połowę za jednym zamachem. Chwilę później dobiegam do punktu z woda popijam go i spróbowałam do czasu aż w kubku będzie trochę płynu, zjeść go jak najwięcej. Jak na mnie to niezły wynik, bo żele podczas biegu wchodzą mi jak czerstwy chleb, czyli w ogóle. Są dla mnie małą katorgą jeśli chodzi o triathlon i długie dystanse. Na bieg jednak wzięłam ich wyjątkowo dużo, bo aż 3. Trochę przez przypadek, trochę bo nie miałam co z nimi zrobić podczas wstawiania roweru do strefy zmian, więc wsadziłam je wszystkie do worka biegowego na „w razie co”. Tym razem zjadłam je wszystkie! Biegłam od punktu do punktu i przed każdym punktem odcinało mi dopływ energii, kręciło się w głowie i dopiero po paru łykach tego ohydnego, słodkiego i kisielowatego płynu polepszało się. Musiałam zwolnić, bałam się że skończy się to nie tak jak planuje, czyli na mecie.

Dodatkowo mój Rafał zafundował mi kolejną masę emocji. Miał dogonić mnie na końcu roweru, albo na początku biegu. Przynajmniej tak planowaliśmy. Kola, który planował się z nim ścigać wyprzedził mnie na pierwszym kółku i co najgorsze powiedział, że go nie widział przez całą trasę. Mija drugie kółko, a jego brak … Próbowałam ułożyć w głowie, czy mogłam przeoczyć go na rowerze, ale nie było takiej opcji. Przerażona, że coś mu się stało, biegłam przez kilka dobrych kilometrów. A myślałam o najgorszym, bo na ostatnim zjeździe chwilę za mną usłyszałam okropny HUK. Czarne myśli przechodziły przez moją głowę, a łzy prawie same napływały do oczu.

Kolejne kilometry mijały, a ja z każdym kółkiem coraz mocniej szukałam moich wiernych kibiców, Mateusza i Laury, którzy od czasu do czasu towarzyszyli mi koło trasy wykrzykując moje imię, mówiąc że świetnie mi idzie i na prawdę dodając otuchy. Ich trójkołowiec, przedzierał się pośród innych kibiców dzielnie próbując dotrzymać mi kroku ! Dziękuje Wam za każdy metr który przelecieliście niedaleko mnie! Mój emocjonalny zjazd potrzebował Was tam bardziej niż kiedykolwiek. I nie po to żeby mi dodać energii i siły na lepszy wynik. Po to żebym totalnie nie zwariowała w swojej głowie.

 

Kolejni ludzie mnie wyprzedzali, psychika siadała, smutek zaczynał ogarniać całe moje ciało. Szkoda, bo mogłam się cieszyć tym, że tam jestem, że daje radę, że wystartowałam, a ja zabiłam swoje marzenie bardzo szybko, tak na prawdę czymś co było niezależne ode mnie czyli słabym stanem zdrowia.

Na metę wbiegłam, ale bez jakiś szczególnych emocji, totalnie nieświadoma czasu. W sumie dobrze, bo cyfry nie dodały by radości.

 

fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl
fot.Mariusz Nasieniewski/Maratomania.pl

 

Gdynia była moim marzeniem od lat. Najpierw była poza zasięgiem, bo nie byłam gotowa na taki dystans, potem byłam w ciąży więc nie mogłam. Kolejny rok byłam niecałe pół roku po porodzie, więc olimpijka wydawał mi się wystarczająco długim dystansem. Ten rok miał być mój. Pamiętam jak 1-wszego grudnia zapisywaliśmy się w trójkę na zawody u nas w domu, celebrując ten moment, ta chwilę. Punktualnie o 18-tej wszystkie komputery były włączone i zaczęły się zapisy.  Wszystko wydawało się takie proste, takie łatwe, takie w zasięgu ręki.

Czar prysł jednak, kiedy dowiedziałam się na prawie 2 miesiące przed, że mam anemię. Przerwa w treningach, ciągła ospałość, brak sił na cokolwiek mocniejszego niż zwykły trucht wykluczyły mnie z walki o czas, o miejsce. Ciągnąca się anemia, wykluczyła mnie prawie z wyścigu, gdyż osłabienie i brak odporności sprawiły, że co chwile łapałam jakieś wirusy, gorączki i inne okropieństwa.

Nie poddałam się jednak, próbowałam walczyć do końca. Ale życie zweryfikowało moje plany. Muszę odłożyć marzenia na później. Marzenia o super czasie, marzenia o walce o miejsce. Jestem bogatsza o kolejne doświadczenia. Gdynia nauczyła mnie, że trzeba się cieszyć tym co mamy, a nie niepotrzebnie zadręcza się w głowie tym co moglibyśmy mieć, zrobić, czy zdobyć. Nauczyłam się odpuszczać, nauczyłam się nie walczyć za wszelką cenę. Nauczyłam się nie planować i nie wywierać na sobie presji. Bo można się na tym tylko nieźle zawieźć. Nie oznacza to, że nie będę nadal marzyć o wynikach, o czasach i o nowych życiówkach. Pewnie, że będę na tym polega sport! Ale nauczyłam się, że zdrowie jest najważniejsze. I pomimo, że niedosyt gdzieś tam we mnie został, to nie przestanę marzyć jeszcze raz o Gdyni. Nie wiem czy będzie mi dane w niej jeszcze kiedykolwiek wystartować. Ale na dzień dzisiejszy zostanie ona moim małym marzeniem.

IMG_20160816_101957
w końcu się z nim przeprosiłam….

Impreza jest niesamowita. Pełna pozytywnej energii, tłumów kibiców, rozdartych gardeł, głośnych dzwonków, piątek mocy i niesiącej cię muzyki. Zreszta tak jak każdy start w Gdyni, który biegnie przez ul Świętojańską. Czy to biegi na 10 km, czy półmaraton, czy też ten prestiżowy IRONMAN 70.3 na który miasto czeka z niecierpliwością.

Gdynia to część mojego trójmiasta. Tego do którego zawszę będę wracać z przyjemnością i sentymentem, dlatego na dziś Ironmanie mówię Ci do ZOBACZENIA! I z uśmiechem na twarzy myślę o twoich górkach i dołkach jakie podczas tych 5 godzin i 47 minut mnie spotkały.

 

Ola – mama triathlonistka.

 

IMG_20160807_223543.jpg

Moja pierwsza połówka, czyli ból, walka i łzy szczęścia na mecie.

13442674_978894738889795_1070478501744268698_o

Ciężko piszę się relacje zaraz po. Milion różnych emocji buzuje przez twoje ciało. W ciągu kilku dni nienawidzisz tego dystansu, potem go kochasz, chwilę później jesteś zdumiona że Ci się udało zdobyć ten dystans, a na koniec myślisz, że nie jest on wcale taki straszny i musisz się z nim zmierzyć jeszcze raz. Tym razem tak w pełni sił i na sto procent siebie.

Nie umiem powiedzieć czy kocham ten dystans czy go nienawidzę. Nie umiem powiedzieć czy na prawdę bolało tak bardzo jak mi się wydawało. Nie umiem powiedzieć czy dałam z siebie wszystko. Nie umiem powiedzieć co mnie bardziej zabiło, monotonność i ten długi czas, czy wysiłek.

Wiem jednak jedno nie była to moja ostatnia połówka.

Chwilę po wbiegnięciu na metę, pomyślałam sobie, że ten triathlon zabił trochę moje marzenia o Gdyni największej chyba imprezie triathlonowej w Polsce. Przyćmił wyobrażenia o debiucie na tym dystansie, o tej majestatyczności, którą 1/2 IRONMANA miała u mnie w głowie. Wszystko zadziało się tak szybko, nie wierzyłam że od tak udało mi się. Dotrwałam, dobiegłam, pomimo że cholernie mi się dłużyło. Nie ma co ukrywać 1.9 km pływania, 90 km roweru i 21 km biegu, to dużo kilometrów. Mam wrażenie, że im więcej się trenuje tym większy respekt ma się do tego dystansu. Ból z treningów, potrafi się przenieść na ból, który może zmieść Cię z trasy, lub na ból z którym wbiegniesz na metę.

Motywacja milion razy wchodzi na wyżyny, a potem równie szybko spada na głębokość Rowu Mariańskiego. I tak przez dobre 5 godzin. Raz masz pełno siły, chwilę później padasz. Siły wracają, wiec i ty dzielnie walczysz, a potem znowu chwilę odpuszczasz. Ale przejdźmy do startu.

 

13490799_1622086418107772_3051161159413060363_o

TriEnergy Starogard Gdański – urywki z mojej połówki.

Fajnie jest być liderką na długim dystansie, chociaż przez te 3 godziny. Tak się zaczęły moje przygody z 1/2 IM. Trochę niestandardowo, ale czego się spodziewać jak trasa pływacka była 2100 m, zamiast 1900 m.

PŁYwanIE – czyli do przodu, do przodu, do przodu. 

1. Start był w wodzie. Stoimy przy bojce, a właściwie unosimy się już na wodzie, bo dna nie ma. Zostaje obłożona łokciami od jakiejś uśmiechniętej buzi. Proszę żeby przestał bo do startu jeszcze chwila, ale męski testosteron wylewa mu się uszami, więc nie przestaje. Nie lubię chamstwa. Potrafię walczyć o swoją pozycję w wodzie podczas wyścigu, ale na starcie staje zawsze z uśmiechem i poszanowaniem dla innych zawodników. Dlatego chwilę później jestem parę metrów dalej pośród bardziej sprzyjających zawodników.

Parę dni wcześniej ktoś napisał na facebooku, czy organizatorzy mają zamiar oczyścić jezioro bo pływać się w nim nie da. „Znowu się czepiają”, pomyślałam. Ale tym razem ten ktoś miał stu procentową racje. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się pływać w tak zarośniętym jeziorze. I chyba tylko Ci co tą trasę pokonali wiedzą o czym mówię. Glony sięgały do tafli wody, a pływanie wiązało się z ciągłym odpychaniem ich sprzed twarzy. Albo co lepsza, chwytaniem ich zamiast pociągnięcia, po to aby ręka pracująca nie wynurzyła się z wody cała zarośnięta! Dodało to na pewno atrakcji do tego startu. W wielu jeziorach pływałam, ale takiego czegoś doświadczyłam po raz pierwszy w życiu!

2. Wybiegam z wody, płytko robi się dosyć szybko, a ja tak nie lubię biegać przez tą wodę. Biegnę więc chwilę z nadzieją, że zaraz będzie głębiej. Niestety. Rzucam się znów do wody, zrywam czepek i okularki z głowy, tak żeby włosy w całości mi się zamoczyły. To jest mój standardowy element wyjścia z wody, robię to zawsze kiedy termometry pokazują ponad dwadzieścia parę stopni. Mam przed sobą długi wyścig, a mokre włosy zawsze chłodzą choć przez chwilę moją głowę. Jest to moje wyjście, bo triathloniści śmią twierdzić żeby czepek i okularki ściągnąć na koniec już w strefie zmian. Wcześniej nie ma co z nimi zrobić. Mi jednak zależy na zmoczeniu głowy więc po rozpięciu suwaka pianki, mój czepek i okularki lądują pod strojem triathlonowym na ramieniu i w tai oto sposób bez problemu donoszę je do strefy zmian. Tak jak pisałam, nie lubię biegać przez wodę, skaczę więc jak 4 letnie dziecko, przeskakujące z nogi na nogę, tyle że mniej zgrabnie. Słysze głos spikera, który z niedowierzaniem oświadcza kibicom że to chyba pierwsza Pani. Z niedowierzaniem też informuje, że jestem 4-ta spośród wszystkich i jestem tylko niecałe 2 minuty po pierwszym zawodniku. Uśmiech jak banan wskakuje mi na twarz, śmieję się sama do siebie. Chyba to pływanie całkiem nieźle mi dzisiaj poszło.

3. Przed startem powiedziałam do R. w formie żartu. Chyba na prawdę szybko popłynę, żeby być sama w strefie. Strefa zmian T1 było okropnie wąska. Przed startem każdy psioczył, ze mną na czele, że jest za mało miejsca. Fakt było, ale po wyjściu z wody, w szczególności w czołówce miejsca było w brud. Swobodnie udało mi się przebrać, rower po zewnętrznym torze bez problemu się prowadził. Do belki dobiegałam 4-ta spośród wszystkich startujących. Nigdy nie udało mi się być tak wysoko.

13497593_1622084168107997_2887781862497146658_o

 

ROWER, urywki z rozrywki.

1. Wsiadam na rower jadę do pierwszej nawrotki, jakieś 2 kilometry od belki. W drodze powrotnej szukam dziewczyn, niewiele ich bo startowała nas malutka garstka, ale wiem że są i widziałam ich rowery! Same czasówki! Strach się bać, jak mnie wyprzedzą. Wracam na wysokość belki, ale Pań nie widać na horyzoncie. Rower składał się z 4 pętli po około 20 km, widać więc było całą konkurencję i przewagę jaką miała nad tobą czy ty nad nią. W drodze powrotnej pokazała się i ona pierwsza dziewczyna, czasówka TREKA, piękna, aero kask i cała masa innych bajerów. Siłę w nogach też było widać. Spodziewałam się wiec jej oddechu na swoich plecach, dużo szybciej niż on faktycznie nadszedł. Jedziemy pierwsze kółko, zna pozycje wszystkich dziewczyn, ale jeszcze sporo im do mnie. Drugie kółko, speaker w środku miasta mówi: Nadjeżdża liderka długiego dystansu ! Duma mnie rozpiera, fajnie jest być liderką chociaż przez chwilę. I nie ważne, że wiedziałam że mnie wyprzedzą, cieszyłam się jak dziecko. I wbrew pozorom Pani na czasówce, dojechała do mnie dopiero na trzecim kółku wyprzedzając mnie powolutku i budując swoją przewagę tez bardzo powoli. A przecież ja jechałam na spokojnie, tak mi kazano. Ciekawe co by było gdybym dała z siebie wszystko na rowerze.

13517503_1622085694774511_6634122962647223228_o

2.  Na ostatnich kilometrach naszej trasy dojeżdża do mnie dziewczyna, moja czytelniczka, żółty numer startowy, wiem więc, że robi 1/4 IM. (Nasz start był pierwszy, jakieś dwie godziny przed krótszymi dystansami. W ten sposób na końcu roweru zrobiło się gęsto i na biegu cały czas mieliśmy towarzystwo. ) Krzyczy: Hej Ola, to ja wygrałam u Ciebie opaskę, wiem dokładnie o kogo chodzi. Jednak wyprzedza mnie na takim powerze, że trochę mi głupio że to ona czyta moje perypetie, a nie ja jej. Jest też mamą 2-letniego chłopczyka, to jej debiut, po długich przygotowaniach od czasu porodu. Wiem, że miałam się nie ścigać, ale przecież mogę mocniej, dużo mocniej, a ja tu świecę przykładem jak jeździć ekonomicznie i wolno. Jednak chwilę później opadła troszkę z sił, a ja nadal tym swoim niby nie ścigającym się tempem wyprzedzam ją. Wpada niedługo po mnie do strefy zmian. Co prawda wyprzedza mnie na biegu, ale ja wiem że mam przed sobą 21 km, a ona na szczęście tylko 10 km. Na szczęście.

20160619_080804

3. Minusy 1/2 IM, okropnie duży bufet, open bar jaki musisz opróżnić na rowerze.

 

 

BIEG – okropne podbiegi, trudna trasa i moje 21 kilometrów walki. 

IMG-20160625-WA0000

1. Wlatujemy na trasę biegową, nie mam siły jeść już żeli. Ale R kazał jeść, bo inaczej nie skończę. Nie wiem jak wy, ale moją największą zmora długich dystansów jest wpakowywanie w siebie tych okropnie słodkich, okropnie żelowa-tych substancji! Moja Zosia kochała by długie dystanse, biorąc pod uwagę fakt jak wciąga swoje HiPP-owe owocki sprzedawane własnie w takich tubkach. Myślę więc sobie o niej za każdym razem jak mam zjeść te okropne gluty. Ale wiem, że R miał rację. Od 3.5h się ścigam, a mam przed sobą jeszcze 21 kilometrów biegu, czyli jakieś 2 godziny. Muszę więc jeść bo inaczej ten bieg mnie zmiecie. Kierując się rozsądkiem otwieram żel i próbuję go wciągnąć. Biegniemy. Nie wiem czego się spodziewać zaczynam więc spokojnie na 5.40 min/km, taki mam plan. Jak będą siły przyspieszę, myślę. Ale sił nie było. Za to były podbiegi, piękne i całkiem spore. Tylko 4 na każdym kółku, co przy 21 km dawało 16 podbiegów. Zabiły mnie, nie wiem czy bardziej one niż dystans, ale na płaskim potrafiłam trzymać tempo pod górkę, niestety opadałam z sił. Nie wydolnościowo, ale nogi nie chciały biec. A może chciały tylko nie wiedziałam jak je zmotywować.

IMG-20160625-WA0030

2. Najdłuższe 21 kilometrów w moim życiu. Po raz pierwszy zazdrościłam tym którzy na naszym trzecim kółku wpadli na pełnej świeżości i mieli tylko jedno kółko do zrobienia. Mianowicie sprinterom. Widać było prędkość. Tak wszystkie niebieskie numerki (dystans 1/8 IM, nasz polski wymysł) pełne świeżości szalały na naszych ostatnich kółkach, de-motywując i utwierdzając nas w naszym cierpieniu. Oni szybcy, energiczni, a nasze różowe numerki opadały z sił, człapały i chciały już koniec. Dużo osób szło, każdy miał grymas bólu na twarzy. Ciepło i te okropne podbiegi, załatwiły nie tylko mnie, ale i spora część różowego teamu. Dostaliśmy w kość. Kolejne żele nie przechodziły przez usta, chciałam już koniec. Byłam tak znużona tym, że nie wiedziałam czy mnie boli, czy mam siły, czy ich nie mam. Czy dałabym radę mocniej, czy nie. Chciałam metę, tu i teraz przez dobre 10 kilometrów modliłam się żeby wyrosła przede mną niespodziewanie. Niestety musiałam dobiec i dotrwać do końca. Druga dziewczyna dogoniła mnie gdzieś na drugim kółku biegania. Miałam nadzieję, że będzie to później ale jej tempo było zdecydowanie mocniejsze niż moje. Ale nie denerwowałam się, bo nie byłam tu po podium ani zwycięstwo, byłam tu żeby zmierzyć się z tym dystansem.

DSC_0134

3. Wbiegłam na metę już chyba standardowy jak dla mnie sposób. Ale w dużo większym towarzystwie niż zazwyczaj. Moje dwie chrześnice dzielnie kibicowały nam przez cały bieg, a kółko dookoła stadionu zrobiły razem ze mną i tak oto, tym razem we 4 wbiegłyśmy na metę. Muszę chyba odpuścić wbieganie z Zosią na metę, bo mój mokry strój i podskoki nie do końca jej chyba pasują. To jeszcze nie ten moment kiedy ona chce robić to ze mną. Młode natomiast dociągnęły mnie z uśmiechem i w pełni sił na metę. Po raz pierwszy nawet nie spojrzałam się na zegar. Cieszyłam się tym, że jestem na mecie, że dotrwałam i że mi się udało.

Łzy same wylały się z oczu, o tak już meta?? Zrobiłam to ? 1/2 IM ? Cel zrealizowany?

Nie możliwe.

DSC_0161

 

DSC_0170

Do dziś trochę nie chce mi się wierzyć, ze to się udało. Wydawało się trudniejsze, myślałam że bardziej zaboli. Dzisiaj mam wrażenie że sił miałam dużo więcej niż motywacji i chęci. Ale człowiek właśnie takimi startami uczy się najwięcej o sobie i swoich możliwościach.Nie wiem, czy moja połówka była już z anemią. Pewnie tak bo zmęczenie długo się przewijało przed, ale nie będę zwalać braku sił na nią.

Czas jak na debiut przyzwoity 5:34, fajnie by było złamać 5:30 na debiucie, ale po walce na biegu cieszę się i z tego.

Chylę czoła wszystkim, którzy zrobili 1/2 IRONMANA, jeszcze bardziej chylę czoła tym którzy zrobili to bez przygotowania. Ten dystans rządzi się swoimi prawami, a bez przygotowania boli dużo bardziej.

13433360_978895195556416_250233849391022164_o

 

O.

 

 

P.S. To dla nich był ten start. Więc i ich nie zabrakło na mecie.

DSC_0192

 

DSC_0187.JPG

 

Nie garb się – czyli jak biegać z wózkiem. Dla Was zapytałam się o to fizjoterapeuty.

Wróciłam z treningu zmęczona jakbym przebiegła co najmniej maraton, dodałabym i to z wózkiem, bo oczywiście wróciłam z treningu biegając z wózkiem. Nie wiedziałam czemu, przecież był mróz, moje ulubione warunki do biegania, miałam motywację, ale brakowało sił. Z każdym kilometrem zamiast nabierać sił i ładować się endorfinami, biegło mi się coraz ciężej, coraz gorzej. Miałam ochotę się zatrzymać, zostawić ten wózek i poprosić Rafała żeby po nas przyjechał bo ja MAM DOŚĆ. Oczywiście Rafał był na stoku, a ja w środku wsi, więc zmusiłam się i dobiegłam do domu, ale dało mi to do myślenia.

Tak jak bieganie solo nie wymaga większej wiedzy na temat prawidłowej postawy, tak przy bieganiu z wózkiem jest inaczej. Podczas samodzielnego biegu nie powinniśmy wymuszać nienaturalnej postawy, natomiast przy bieganiu z wózkiem musimy korygować i kontrolować naszą sylwetkę. 

Dlaczego ? 

Niby prosta odpowiedź, bo biegniemy z wózkiem. Pchamy duży ciężar, robimy coś nienaturalnego jeżeli chodzi o bieganie. Dlatego kontrola sylwetki i postawy jest niezbędna tak, aby bieganie z wózkiem nie spowodowało żądnych kontuzji, przykurczy i po prostu nie odebrało nam przyjemności z samego biegu.

20151106_122740 (1)

 

Po raz kolejny zasięgnęłam wiedzy u źródła i to właśnie dla tego tekstu spotkałam się z fizjoterapeutą, biegaczem i triathlonistą Konradem Sulikiem, który swoje życie poświęca nie tylko pasjom sportowym, ale głównie dba o zdrowie swoich pacjentów, w gabinecie Medical Sport Rehabilitacja w Ostrowcu Świętokrzyskim

Wraz z Konradem przeanalizowaliśmy sylwetkę podczas biegu z wózkiem, zastanowiliśmy się nad jej konsekwencjami i wspólnie stworzyliśmy ten właśnie post. Kilka rad, kilka przestróg, kilka ćwiczeń rozciągających, które mają na celu pomóc Wam biegać z wózkiem bez kontuzji, nie męcząc się i czerpiąc z tego największą przyjemność jaką się da!

Ja w tym poście będę doświadczeniem, natomiast Konrad specjalistą. Kilkugodzinna burza mózgów pozwoliła nam dojść do paru podsumowań.

 

1. Dlaczego nasza pozycja jest tak ważna podczas biegania z wózkiem ?

Tak jak zawsze w sporcie złe, czy nieprawidłowe wykonywanie ćwiczeń wiąże się z kontuzjami, tak samo bieganie z wózkiem bez prawidłowego przygotowania i bez prawidłowej techniki biegu może skończyć się kontuzją. Oprócz standardowych przeciążeń, przy bieganiu z wózkiem możemy nabawić się przykurczu mięśnia biodrowo-lędźwiowego. Podczas biegu, pchanie ciężaru jakim jest wózek może doprowadzić do nienaturalnej sylwetki i garbienia się. Podczas długiego jednostajnego biegu taka lekko zgięta pozycja może doprowadzić właśnie do przykurczu mięśnia biodrowo-lędźwiowego, który już po samej ciąży jest mocno obciążony i mało rozciągnięty.

DSC_0012

2. Na co trzeba zwrócić szczególną uwagę kiedy zaczynamy myśleć o bieganiu z wózkiem.

  1. Najważniejsze jest nasze przygotowanie. Żeby zacząć świadomie biegać z wózkiem i bez kontuzji musimy przygotować najpierw do tego nasze ciało, a co za tym idzie wzmocnienie mięśni głębokich, czyli cała masa ćwiczeń CORE STABILITY. Podczas biegu z wózkiem, górne partie ciała są bardziej obciążone niż podczas biegu solo, dlatego tak ważne jest wzmocnienie tych partii ciała zanim zaczniemy „biegać we dwoje„. Wzmocnienie mięśni głębokich pozwoli utrzymać nam prawidłową sylwetkę podczas biegu i nie spowoduję dużych obciążeń.
  2. Dla kobiet, według Konrada taki optymalny czas po ciąży po jakim możemy zaczynać swoją wózkową przygodę to około 6 miesięcy. Długo ?  Tylko tak się wydaję. Dziecko tak na prawdę dopiero po tym okresie jest przygotowane do biegania w wózku. Producenci wózków biegowych zalecają, że dziecko powinno stabilnie siedzieć zanim zaczniemy wozić je w spacerówce. Moja Zosia dosyć późno siedziała, raczkowała dużo wcześniej niż siedziała. Oczywiście wózki biegowe mają ruchome podparcie, tak że możemy wozić swoje dzieci w pozycji półleżącej, więc myślę, że wybór kiedy zaczynamy wozić swoją pociechę w wózku biegowym to indywidualna decyzja rodzica. Dodatkowo, dla tatusiów istnieje opcja dokupienia przejściówki tak żeby można było wsadzać fotelik samochodowy do naszego joggera. Wtedy bieganie z wózkiem staje się możliwe jeszcze wcześniej.
  3. Panie, które chcą zacząć biegać ze swoimi maluchami, przy powrocie do biegania powinny udać się na badanie funkcjonalne, o którym pisałam już wcześniej i na jego podstawie dowiedzą się kiedy i jak zacząć wracać do formy. Dla nas najważniejsze jest wzmocnienie mięśni, które są osłabione po ciąży i po porodzie. Podejmując decyzję kiedy zaczynamy biegać z wózkiem musimy wziąć pod uwagę to jak przebiegała nasza ciąża i na ile aktywne w niej byłyśmy. Ja swoją przygodę w bieganiu z wózkiem zaczęłam dosyć późno, Zosia miała wtedy 8 miesięcy. Jednak teraz z perspektywy czasu, gdybym miała zielone światło od fizjoterapeuty żeby biegać z małą, zaczęłabym dużo wcześniej! 🙂DSC_0049 (1)
  4. Kolejna ważna rzecz to wózek. Niestety tu nie napiszę, że można biegać z każdym. Już nie mówię tu o przyjemności jaką zwykła spacerówka mogłaby odebrać nam z biegu, ale chodzi też o bezpieczeństwo dziecka i nasze zdrowie. Wózki biegowe są przystosowane do biegania poprzez 3 kołowy stelaż, co daje większą stabilność wózka niż zwykły czterokołowiec, mają możliwość zablokowania przedniego koła na czas biegu, w taki sposób wózek podczas biegu przy jakichkolwiek nierównościach nie ucieknie nam i nie przewróci się. Większość wózków ma wzmocnioną amortyzację, co daje lepszy komfort jazdy dla dziecka podczas biegu, no i ręczny hamulec który już jest praktycznie standardowym wyposażeniem w każdym biegowym trzykołowcu. Jeżeli chodzi o dobór wózka do nas, musimy wziąć po uwagę nasz wzrost. Rączka wózka powinna być mniej więcej na wysokości naszych bioder/pasa, tak aby czuć się komfortowo podczas biegu. Nie możemy kupować zbyt niskiego wózka, tak abyśmy nie garbili się podczas biegu. Ręką prowadząca powinna być na tej samej wysokości mniej więcej na której jest kiedy biegniemy bez wózka. Nie bójcie się jednak, że wózek musi mieć koniecznie regulowaną rączkę! Nasz IRONMAN pasuje zarówno do mnie (174 cm wzrostu) jak i do mojego Rafała ( który ma dobre 191 cm), a podczas wyboru też martwiliśmy się to jak R. będzie się z nim biegało.20160326_101123
  5. Kolejnym ważnym elementem podczas biegania z wózkiem jest częsta zmiana rąk i w miarę możliwości równomierna praca rąk. Zależy nam na tym, aby zarówno prawa jak i lewa ręka prowadziła wózek przez tyle samo czasu podczas biegu. Wydawało by się, że jest to rzecz oczywista, ale każdy z nas ma jedną rękę mocniejsza i uwierzcie mi na początku Waszej „wózkowej przygody” będziecie chcieli pchać wózek właśnie tą ręką. Dlatego na początku musimy zwracać uwagę na częstą zmianę rąk tak aby obydwie ręce pracowały równomiernie. Wraz z doświadczeniem, ręce same zaczną zmieniać się bardzo często i pracować równomiernie. Dłoń powinna swobodnie leżeć na rączce, najlepiej na jej środku, uważamy na mocne zaciskanie rączki !
  6. Nie skracamy kroku! To kolejny element który jest częstym błędem początkujących biegaczy z wózkiem. Mając przed sobą wózek boimy się biec naturalnie długim krokiem, gdyż boimy się że będziemy uderzać nogami o ramę wózka. Nic bardziej mylnego, nawet mój małżonek, którego Bozia obdarzyła tylko 191 cm wzrostu, nie haczy o ramę wózka podczas biegu! Skracany krok to wynik bardziej działającej naszej podświadomości i głowy niż faktycznie element spowodowany konstrukcją wózka. Dlatego nie bójmy się wydłużyć krok i biec tak samo jakbyśmy biegli nie mając wózka przed sobą.DSC_0218
  7. Różne tempo! Podczas wolnego biegania z wózkiem jesteśmy najbardziej narażeni na masę błędów i złą sylwetkę podczas biegu. Podczas wolnego biegu jesteśmy rozluźnieni, krok jest automatycznie krótszy i „człapiemy” z przygarbionymi plecami. Gdy prędkość się zwiększa, nagle nie umiemy się nie prostować, krok samoistnie się wydłuża i sylwetka zaczyna być prawidłowa. Dlatego wszystkim początkującym biegaczom proponuję zrobić parę szybkich przebieżek z wózkiem i przeanalizować swoją pozycję podczas szybkiego biegu. Nagle zauważycie, że da się biec wyprostowanym, szybko zmieniając ręce i nie skracając kroku!
  8. Ambitni biegacze muszą zacząć biegać na tętno, a nie tempo. Nasze tempo przy bieganiu z wózkiem, w zależności od naszej formy i siły może różnić się znacznie albo tylko trochę. W szczególności jeśli dochodzą do tego warunki atmosferyczne. Dlatego nie martwcie się o wasze tempo biegu tylko zacznijcie spoglądać na monitor pracy serca i trzymajcie się w strefach. W zimę, podczas moich wybiegań na polach, w dni w które wiał wiatr tempo biegu czasami różniło się o 1 min/km podczas biegu z wózkiem pod wiatr i z wiatrem. Biegnąc na 6.30 min/km pod wiatr pulsometr czasami pokazywał o kilka uderzeń wyższe tętno, niż biegnąc na 5.20 min/km z wiatrem. Nie ma co ukrywać wózek jest obciążeniem, ale jakim słodkim 🙂

12719630_1126619634023180_8941014666572033376_o

 

Jak ma wyglądać nasza sylwetka i postawa podczas biegania z wózkiem?

DSC_0207

Poniżej najważniejsze elementy których musicie pilnować podczas BIEGU Z WÓZKIEM:

  • naturalna postawa – próbujemy utrzymać jak najbardziej naturalną sylwetkę;
  • wyprostowana sylwetka – skupiamy się na tym aby nasze plecy były wyprostowane, abyśmy się nie grabili i aby nasza klatka piersiowa była wypchnięta delikatnie do przodu
  • zmiana rąk –  czyli panujemy nad rękoma! Koncentrujemy się na tym aby obydwie ręce były zmieniane często i w miarę możliwości na tyle samo czasu.
  • długi naturalny krok – nie skracamy kroku! Utrzymujemy taki sam krok jak podczas biegania solo.
  • naturalna obszerna praca ramion –  niestety już tylko jedna ręka może nam pomagać, dlatego warto wykorzystać ją jak najlepiej, pracując nią dosyć obszernie i szybko tak aby pomagała nam utrzymać wysoką kadencję, a co za tym idzie lepsze tempo.

 

 

3. Czy można biegać tylko z wózkiem czy warto przeplatać treningi bieganiami solo.

bieg11

Zarówno Konrad jak i my ( czyt. ja i Rafał ) mamy to samo podejście do tego tematu. Ze zdrowotnego punktu widzenia, bieganie z wózkiem jeżeli jest rekreacyjne (czyli niska intensywność) nie musi być przeplatane treningami solo. W przypadku, gdy intensywność naszych treningów wzrasta, warto poprzeplatać jednostki treningowe „we dwoje” tymi w pojedynkę. Co prawda z wózkiem możemy wykonać każdy trening, od długich wybiegań, przez interwały do podbiegów. Jednak te intensywniejsze z obciążeniem, mogą być naprawdę obciążające dla organizmu. Mogą one być porównywane do treningów siły biegowej. Będą one też odbiegały tempem od tych solo. Dlatego podczas biegania z wózkiem zapomnijcie o tempie, a skupcie się na tętnie, które pokaże Wam na ile możecie pozwolić sobie na danym treningu by nie wyjść z Waszej założonej strefy.

Z mojego doświadczenia po kilku mocnych treningach z wózkiem, chce mi się pobiec solo. Chcę poczuć tą lekkość, brak ciężaru i swobodę. Kocham biegać z Zosią, ale kocham robić to też w pojedynkę, dlatego oprócz zdrowotnych korzyści warto urozmaicić sobie trening i w miarę możliwość wyjść pobiegać również samemu. Oczywiście w zimę kiedy praca u nas wre, przez 2-3 miesiące moje treningi było tylko w towarzystwie malej. Jednak pierwszy trening po długim czasie w pojedynkę był rajem i przez najbliższe kilka dni to tata dostawał wózek i buty biegowe w rękę, a ja delektowałam się lekkością jakiej mi brakowało przez zimę.

4. SIŁA

Jednak nie ma tego złego… zimowe wybiegania z wózkiem, wzmocniły mnie jako biegacza. Nawet te rekreacyjne treningi spokojnym tempem, na dłuższą metę budują wytrzymałość i siłę. Teraz nie tylko biegam szybciej, ale i czuję się silniejsza. Podczas biegu z wózkiem, nasze górne partie ciała pracują mocniej niż podczas biegu solo, wzmacniamy więc nasze brzuchy i szybciej osiągamy ten płaski wymarzony efekt po ciąży. Bieganie z wózkiem rozwija nas jako biegaczy i nadaje się dla każdego. Dla tych co zaczynają swoją przygodę z bieganiem i dla tych co chcą ją kontynuować po prostu w towarzystwie 🙂

5. W kolejnym poście znajdziecie kilka ćwiczeń, które pomogą Wam rozciągnąć najbardziej obciążone mięśnie podczas biegania z wózkiem. Przygotowane przez Konrada specjalnie dla Was!

12671678_1126508797367597_591852002318932930_o.jpg

A tak podsumowując…

Bieganie z wózkiem to niesamowite przeżycia, to czas na spędzeni czasu z dzieckiem i czas na realizację swoich pasji. Nie zawsze jednak jest łatwo, czasami treningi są obciążające, czasami maluch odmawia posłuszeństwa. Ja nie żałuję żadnej minuty spędzonej z Zosią w lesie, na polach, nad morzem, na alejkach, biegając po chodnikach i po ścieżkach rowerowych, po szutrze i po asfalcie, czasami ze łzami w oczach bo wiatr mnie zatrzymywał i nie miałam zupełnie siły pchać tego „cholerstwa”, a czasami pochłonięta w totalnej euforii i przepełniona szczęściem, że mogę robić to co kocham i to w towarzystwie własnej córki. Bieganie z wózkiem zbliża rodzica i dziecko, daje poczucie spełnienia, niezależności i swobody w treningach.

Dlatego gdyby ktoś się mnie kiedykolwiek spytał „Czy warto?”, nie zawahałabym się przez ani sekundę z odpowiedzią „Pewnie, że TAK !”

 

 

O.

Kocham dzielić pasję z partnerem, ale to wcale nie jest łatwe!

 

20151106_130622

To jest post dla tych wszystkich, którzy twierdzą, że dużo łatwiej jest dzielić się pasją z partnerem.

Jest godzina 21, ja właśnie wróciłam z basenu i na szybko przygotowuje dla nas jedzenie. On poszedł właśnie biegać.

Wspólna pasja to zrozumienie. Wspólne treningi, wspólne starty, wspólne emocje, wspólna radość, wspólnie spędzone chwile. Wspólne wyjazdy wakacyjne, które zamieniają się we wspólne wyjazdy biegowe, rowerowe, treningowe.

No dobra, ale co kiedy pojawia się dziecko ?

Nagle wspólne treningi to rzadkość. Trzeba trenować osobno. Zamieniać się opieką nad dzieckiem.Zamiast wygospodarowania 1.5 h czasu trzeba wygospodarować 3-4 h, bo przecież dwoje z nas chce pójść na trening, a potem jeszcze prysznic.

 

 

Wspólne straty nie zawsze okazują się takie łatwe. Najgorsze momenty to te kiedy nie ma nikogo kto mógł by zaopiekować się dzieckiem i jedno musi zrezygnować ze startu, na rzecz drugiego. Kto odpuści, a kto będzie startował ? Zaczynają się schody, bo przecież najfajniej jest robić to razem! Nie tylko trzeba zrezygnować ze swoich ambicji i ze swoich planów, ale trzeba też cieszyć się startem tej drugiej osoby. Nie chcemy przecież zepsuć im wyścigu, czy odebrać wszelkiej przyjemności.

 

 

Wspólne emocje nie zawsze bywają pozytywne. Niekiedy jedno chodzi złe, że musiało zrezygnować, że musi się dostosować, drugie ma wyrzuty sumienia, że nie pozwoliło na trening temu pierwszemu. Emocje zaczynają unosić się w powietrzu i nie zawsze atmosfera rodzinna jest czysta i pozytywna.

Wspólnie spędzone chwile, zamieniają się w samotne godziny na rowerze, w lesie, czy na basenie. Brakuje tej drugiej osoby z która zawsze można było pogadać, która dodawało otuchy kiedy tobie już brakło sił, na która z miłością się patrzyłeś widząc jak tak samo jak ty, walczy ze swoimi słabościami.

Wspólna radość to jedyny element który zostaje. Pomimo burzy, zgrzytów i innych elektryzujących emocji, na koniec dnia jest to pasja, która przynosi radość wszystkim.

No dobra, a co wtedy, kiedy dwoje rodziców przygotowuje się do triathlonu i do tego chce wziąć to na poważnie wprowadzając prawdziwy plan treningowy ?

Zamiast 9 treningów, które i tak wydają mi się kosmiczną liczbą, w ciągu 6 dni, trzeba znaleźć czas na 18 treningów w 6 dni !!! W najbardziej intensywnych momentach będzie to dobre 3-4 h dziennie na głowę ! A dodać trzeba jeszcze pracę i inne obowiązki rodzinne.

U nas bywało różnie. Zdarzały się okresy kiedy jedno robiło drugiemu na złość, kiedy jedno nie chciało odpuścić na rzecz drugiego, kiedy chodziliśmy wściekli że nie ma czasu. Były okresy kiedy nie umieliśmy się zorganizować, zsynchronizować. Zdarzały się treningi z których musiałam wracać z językiem na brodzie, bo coś się działo w domu, bo on musiał gdzieś pilnie jechać, bo nagle byłam potrzebna. Zdarzało się, że trzeba było odpuścić.

Zdarzały się jednak też wspólne pół dniowe wycieczki rowerowe, wspólne rodzinne bieganie najczęściej z wózkiem, wspólny basen.

 

 

Przez ostatni tydzień udało nam się wygospodarować czas na 18 treningów, 9 moich i 9 jego podczas gdy stok nadal działa i szkółka funkcjonuje. I co jest najpiękniejsze, że się nie zjedliśmy, że nie było krzyku. Udało nam się zorganizować, udało nam się cieszyć każdą chwilą, dostosowywać, rozmawiać i robić tak aby każde było szczęśliwe.

Nie wiem czy dorastamy do wspólnej pasji z dzieckiem, czy powoli uczymy się docierać do siebie w tych okolicznościach. Wiem jednak, że dzielenie wspólnej pasji z partnerem nie jest łatwe kiedy w skład rodzinny wchodzi więcej niż 2 osoby. Wspólna pasja staje się wymagająca. Trzeba nauczyć się rozmawiać, współpracować, dochodzić do kompromisów. Nie można już myśleć tylko o sobie i o swoich celach.

Jednak miniony tydzień dał mi nadzieję, że nam się uda. Że uda nam się trenować, a oprócz tego cieszyć się życiem, sobą i rodzicielstwem. Bo pomimo tego, że jest trudniej kiedy ma się jedną pasję, to radość jaką się ma z osiągania wspólnych celów jest niezastąpiona. Uśmiechnięta i dumna twarz Rafała, która zawsze czeka na mnie na mecie jest najcenniejsza i po to to właśnie robię!

 

DSC_0236

 

O.

 

 

Kiedy wiesz, że zdrowe życie i aktywność fizyczna stała się częścią Ciebie?

Wszyscy teraz trenują, zdrowo się odżywiają. Każdy z innego powodu, jedni dlatego żeby schudnąć, drudzy dlatego żeby być zdrowym, trzeci bo im taki tryb życia po porostu bardziej odpowiada, jeszcze inni zarazili się od trenujących znajomych. Pytanie tylko kiedy takie życie staję się częścią nas? Przestaje być tylko wyborem a staje się codziennością, sposobem bez którego nie umiemy już żyć?

Po mojej 3 tygodniowej przerwie w regularnych treningach i tylko domowym jedzeniu, wiem że zdrowe i aktywne życia to cała JA ! Niejedna osoba rozleniwiłaby się po 24 godzinnej harówce, mówiąc że teraz potrzebuje chwili ciszy i spokoju dla siebie, chwili odpoczynku, a najlepiej urlopu. Niejedna osoba wybrałaby stołowanie się w restauracji, bo przecież nie trzeba gotować 3 obiadów, zdrowego dziecięcego dla Zosi, konkretniejszego dla Rafała i lżejszego dla siebie. Przecież nie trzeba myć garów i całej reszty kuchennych akcesoriów. Siadasz do stołu, zamawiasz i „voila” wszystko smaczne, doprawione i cieplutkie stoi przed twoja okropnie głodną osobą.

A ja ?? Zamiast się cieszyć z restauracyjnych obiadów, otwierając „Menu” już mam dość. Tydzień jedzenia poza domem, a ja świruję, wariuję, czekam na swoje sałatki, nowe przepisy, brudne gary i milion zapachów unoszących się po kuchni. Ja stołując się częściej niż kiedykolwiek, przez ostatnie trzy tygodnie w restauracji, mam ich serdecznie dość. I pomimo, że moje standardowe karciane wybory to zazwyczaj sałatka ze szpinaku z orzechami włoskimi, zupa z soczewicy, ekologiczny pstrąg z rusztu, orkiszowe pierogi z gęsiną, czy dziki ryż z warzywami to i tak czuję się jak jedna wielka chodząca zanieczyszczona bańka. Czuję się nieswojo w swojej skórze, tak jakby ktoś zabrał mi część mnie. I pomimo, że wszystkie wymienione wyżej potrawy są na prawdę smaczne i chyba najbardziej zdrowe z możliwych, to nie wiem czemu nie mogę doczekać się jutra, kiedy wrócę do swoich regularnych treningów, kiedy zacznę pić swoje świeżo wyciskane soki. I pomimo, że moje życie i tak było dosyć zdrową formą pracoholiczki, która przytłoczona tonami obowiązków i tak miała czas codziennie rano na pyszną owsiankę i świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Która miała czas na rzadsze, ale obecne treningi i która w tym całym pracowo-rodzinno -urodzinowo-chrzcinowym zamieszaniu nie zwariowała i się nie zaniedbała.

Po wielu lekturach  na temat zdrowego odżywiania, oczyszczania organizmu, detox-ów i innych cudów. Od jutra czeka mnie 5 dni roślinnego oczyszczania, pięć dni tak zwanego postu podczas którego mój organizm powinien zacząć odżywiać się endogennie, czyli wszystko co jest w nim niedobre zacznie być usuwane z organizmu. Pięć dni bez węglowodanów, bez tłuszczów, bez białek, bez roślin strączkowych i skrobi. Pięć dni podczas których będę jeść tylko warzywa i owoce, które nie posiadają zbyt dużej ilości cukrów, które mogą być tylko i wyłącznie spożywane w formie soków, na surowo w formie sałatek i surówek, gotowanych najlepiej na parze, lub pieczonych beztłuszczowo.

 

Dzisiaj wiem że zdrowy tryb życia i aktywność fizyczna to JA. To część mnie, a nie dodatek. To moja codzienność, a nie moje marzenie, czy obowiązek. Pewnie, że zaczynałam tak jak każdy. Pewnie, że było to dla mnie kiedyś wyborem, świadomą decyzją. Teraz jest to codziennością , bez której na dłuższą metę nie potrafię już funkcjonować. I pomimo, że czasami mam ochotę na ogromnego hamburgera i frytki, to wolę te swoje pieczone w piekarniku na przykład z batatów i tego ciecior-exa, w którym kotlet jest z ciecierzycy a nie  z mięsa wołowego. Słodkie czekoladki, czy ciastka z paczki nie są już dla mnie smaczne, nie istnieją w moim jadłospisie. Wolę swoje kulki „szczęścia”, moje ciasto raw bounty, czy marchewkowe i to nie dlatego że wiem że jest zdrowe. Zwyczajnie słodkie utwardzone tłuszcze roślinne mi już nie smakują, nie czuję się po nich dobrze i zamiast mnie uszczęśliwiać, odbierają siły. Nie mam ataków głodu na niezdrowe rzeczy, nie czuję że jest mi coś zakazywane, nie odmawiam sobie słodkości i nie czuję że czegoś mi brakuje. Zdrowe odżywianie tak samo jak regularny trening stało się moim życiem. Po kilku dniach bez biegania, pływania, jazdy na rowerze czy innych sezonowych aktywności roznosi mnie zła energia, która muszę spożytkować na treningu. Życie ze sportem jest fajniejsze, pełne energii i siły do działania. Zdrowe życie sprawia że mamy siłę przenosić góry!

Także jeżeli jeszcze nie spróbowaliście przerzucić się na zdrową i aktywną stronę życia, to czas najwyższy spróbować ! Otrzymacie w zamian niezastąpioną energię, szczęście i spełnienie bez których w życiu nie da się być szczęśliwym.

A więc do dzieła!

20160109_121455.jpg

 

O.

 

 

„Aktywnie bardzo”, czyli dlaczego warto biegać z wózkiem.

Kilka dni temu otrzymałam wiadomość od beatasadowska.com : „Cześć, gratuluje pasji i zapraszam na wywiad do Radia ZET. 21.12 godz. 13.30- Żurawia 8, to bedzie nagranie, emisja w styczniu w Aktywnie Bardzo;)”

Wmurowało mnie. Że tak o ? Do Radia ? Czy to na pewno do mnie ?

Jak się okazało, tak było to do mnie i zostałam zaproszona na wywiad do Radia ZET. Nagranie miało miejsce wczoraj w Warszawie. Jadąc oczywiście milion myśli nachodziło moją głowę, jak to będzie, jaka jest Beata Sadowska, jak to jest być  w radiu, jak to wszystko tam wygląda.

I co ??? Wielkie zdziwienie ! Żadnego przepychu, wszyscy normalni, wyluzowani. Każdy robi swoje, ludzie się przewijają, nagrania lecą gdzieś w tle do złożenia. Miałam wrażenie jakbyśmy znali te wszystkie osoby już wiele lat i po raz któryś wpadliśmy tak do radia, pogadać z Beata. Wywiad poszedł bardzo sprawnie. Oczywiście nie obyło się bez słowotoku, który wylewał się z ust po każdym zadanym pytaniu, ale o swoich pasjach mogłabym rozmawiać godzinami.

2015-12-21 13.45.14

Beata biegała, ja biegam i pewnie wiele z Was też biega, albo planuje biegać. Jednak nie ma wiele z nas które są na tyle odważne aby biegać z wózkiem. I nie wiadomo dlaczego. Ja też kiedyś tak myślałam. I pomimo tego że wiele już o wózku, bieganiu, startach z Zosią napisałam, to najważniejszy post się jeszcze nie ukazał (nie wiem dlaczego tak wyszło). Czyli, dlaczego warto biegać z wózkiem? Po co ten cały szał ?

NIEZALEŻNOŚĆ.

Zacznę od tego co wydaje mi się najistotniejsze, a mianowicie chodzi mi o niezależność, której wielu z nas brakuje po narodzinach dziecka. Nasze spanie, jedzenie, kąpanie, treningi, zakupy i każde z codziennych czynności przez większość czasu uzależnione jest od naszego nowo-nardzonego maleństwa. Wszystko kręci się koło naszego bąbla. I pomimo, że przez 95% czasu nam to nie przeszkadza to czasami mamy tego serdecznie dość. Bieganie z wózkiem daje nam tę niezależność która gdzieś, pewnie bardziej w naszych głowach, nam się skończyła. Można wyjść na trening nie tylko wtedy kiedy mąż, babcia, ciocia lub ktokolwiek inny kto się maluchem opiekuje może z nim zostać, ale tak na prawdę kiedy tylko nasza dusza zapragnie. No dobra prawie, kiedy tylko dusza zapragnie. W moim przypadku, Zosia nie jest zwolenniczką wózków, ani innych miejsc gdzie ma wymuszoną pozycję siedzącą, a jej ruchomość jest ograniczona. Dlatego ja zwykle biegam z małą w porach jej drzemek. Czyli koło 11, albo zamiast popołudniowego spaceru. Nadal daje mi to ogromną niezależność, pomimo że mam męża dużo więcej w domu niż przeciętna Pani Domu, to i tak załatwiamy wiele spraw osobno. Gdy jego nie ma nie muszę czekać na jego powrót żeby wyjść pobiegać.W końcu możemy robić (od czasu do czasu) wspólne weekendowe wybiegania. Możemy robić treningi w tym samym czasie, a nie rozkładać nasze trenigni na cały dzień.

ZAMIAST SPACERU.

Lubię spacerować. Jednak większość roku mieszkamy na wsi, więc ile można spacerować po tych samych nudnych, choć pięknych, lasach i polach. Przez ostatnie kilka tygodni, nawet gdy nie miałam w planach biegowych treningów, to i tak za każdym razem kiedy przyszła pora spaceru Zosi, zakładałam buty biegowe i szłam potruchtać, zamiast bezsensownie się krzątać po okolicy. Żeby wyjść na spacer z dzieckiem każda z nas ma motywację, dlaczego więc nie zamienić go na delikatne bieganie ? 🙂

AKTYWNOŚĆ TO ZDROWIE.

Aktywność fizyczna to nie tylko zdrowie fizyczne dla świeżo upieczonej mamy, ale i zdrowie psychiczne. Trenując na świeżym powietrzu, przewietrzycie Swoje głowy zaprzątnięte milionem codziennych „dziecięcych” spraw. Dotlenicie cały organizm, każdy mięsień i wrócicie do domu po takim „spacerze” ze zdwojoną siłą! Nagle energia będzie Was rozpierała i sprzątanie po raz setny dziecięcych zabawek, albo wieszanie kolejnego prania nie będzie dla Was żądnym problemem. Ba nawet zrobicie to z uśmiechem na twarzy.

WAGA W DÓŁ.

Wiele z Was po porodzie nosi ze sobą parę nadprogramowych kilogramów. Codzienna aktywność fizyczna jaką może być bieganie z wózkiem pomoże Wam wrócić dużo szybciej do wagi z przed ciąży, albo nawet uzyskać dawno wymarzoną sylwetkę.

SIŁA BIEGOWA.

Pół żartem, pół serio pisząc. Bieganie z wózkiem to po części robienie siły biegowej. Może nie jest to to samo co podbiegi i inne ćwiczenia siłowe, ale bieganie z obciążeniem na pewno Was wzmocni jako biegaczy.

ZABAWA.

Moja córa po każdym treningu ma wielką frajdę patrząc się na swoją mamę wyginającą ciało w każdej płaszczyźnie podczas rozciągania. Śmiechy i chichy dochodzą wtedy z wózka nawet sąsiadów z bloku obok. Podczas startów zgraja kolorowo ubranych ludzi też jej się podoba i zamiast kolejnego nudnego leśnego spaceru, ma fajną dawkę nowych doznań. Oczywiście zdarzały się pobudki z płaczem ale jest to sporadyczne.

 

Dlatego jakby ktoś się mnie zapytał czy istnieje jakiś powód dla którego nie warto biegać z wózkiem ? Na tą chwilę nie znam takiego.

Oczywiście warto przeplatać treningi z wózkiem, samotnymi treningami, bo tak jak każde inne bieganie, bieganie z wózkiem może po jakimś czasie być dla nas obciążeniem, albo po prostu się znudzić. Jednak nie zamieniłaby tych chwil spędzonych z Zosią i wózkiem w lesie, na polach, chodniku, nad wodą, na promenadzie, czy w jakimkolwiek innym miejscu się znalazłyśmy na nic innego. Bieganie z wózkiem jest też fajną alternatywą dla normalnych treningów, bo zawsze jemu towarzyszy dreszczyk emocji.

Będzie płakać, czy nie będzie płakać ? 🙂 Ale to pytanie to chyba najczęstsze z pytań w pierwszym roku macierzyństwa!

 

Dlatego kochanie tatusiowie, jeżeli macie aktywną mamę w domu, to proponuję Wam szybko polecieć do sklepu z wózkami biegowymi i takowy sprawić swojej małżonce na Święta !! Cała rodzina na tym skorzysta 🙂

DSC_0012

 

O.

 

 

 

Półmaraton z wózkiem? Też się da.

Już od samego początku łamiemy z Zosią stereotypy. I nie robimy tego po to by słyszeć wyrazy podziwu od obcych czy tez od naszych bliskich. Co więcej, zdarza się że moje wyczyny i sportowe życie zamiast zbierać aprobacje, zbiera krzywe spojrzenia i brak akceptacji. Ale my znamy siebie, wiemy kiedy można, kiedy trzeba się zatrzymać a kiedy musimy sobie po prostu odpuścić.

Dlatego od kiedy Zosia była jeszcze w planach wiedziałam że sport ze mną zostanie. Jeszcze gdy mała była w brzuchu w swoim ciemnym cieplutkim świecie, razem przemierzałyśmy wiele kilometrów w butach biegowych. Treningi trwały i trwały, do ostatnich dni ciąży.
Po porodzie dosyć szybki powrót do formy sprawił, że treningi przeplatane były wspólnymi karmieniami, spacerami i byciu razem. A od kiedy jest ona na tyle duża by ponownie towarzyszyć mi w biegowych wyczynach zaprosiłam ją na nowo do mojego sportowego życia. I tak oto od dobrych kilku tygodni wspólnie przemierzamy kilometry. Ja pocąc się pchając wózek biegowy, ona zazwyczaj smacznie śpiąc w swoim przytulnym trójkołowcu.

Tym razem naszym wyzwaniem był półmaraton. Drugi w moim zyciu, a pierwszy w tak doborowym towarzystwie. Prawie do ostatniego dnia nie wiedziałam czy się tego podejmę. Wszystkie treningi na Cyprze kończyły się jakimś totalnym spadkiem formy. Wysokie tętno, straszliwe zmęczenie, kolki. Do tego w środku tygodnia dopadła mnie jakaś okropna choroba, wirusówka czy cokolwiek innego co to było. Po dwóch dniach w łóżku wstałam na nogi. W czwartek wspólnie z R roztruchtaliśmy gorsze dni i decyzja zapadła że biorę udział.
Pytanie było : „Sama, czy we dwie? ”

20151121_115451.jpg

Do dnia startu nie byłam pewna, tego co robię. Decyzja była że jeżeli będzie wiało więcej niż kilkanaście węzłów odpuszczam start we dwoje. Kosztowało by mnie to za dużo, biorąc pod uwagę pełne słońce które świeciło cały dzień, gorąco które przypominało lato na Cyprze i wymagająca trasa, która miała kilka perełek w postaci krótkich ale stromych podbiegów. Dotarliśmy an start a tu ani tyci wiatru.

20151122_083208

Co prawda teraz wiem, że pewnie nawet gdyby wiało to i tak zdecydowałabym się na wspólne 21 km. W mojej głowie ten półmaraton miał tylko sens we dwie.

PRZYGOTOWANIE WÓZKA I PARĘ SŁÓW O NIM:

Bieganie z wózkiem jest nie tylko sportowym wyzwaniem, ale i logistycznym. Trzeba się do tego odpowiednio przygotować. Mój IRONMAN po raz kolejny spisał się na medal. Pomimo, że nie miałam okazji przetestować wózków innej firmy, to wcale mnie do nich nie ciągnie. Firma BOB Britax, która jest producentem IRONMANa ma wszytko to czego się pragnie w wózku biegowym. Jest to chyba najlżejszy na rynku wózek, waży tylko 10.5 kg, więc kilogramy które miałam do pchania przez 21 km były ograniczone do minimum. Oczywiście trzeba też ograniczyć zawartość kosza na „w razie co” sytuacje, aby nie dodać sobie niepotrzebnego bagażu. Dlatego jak zwykle byłyśmy przygotowane na każdą sytuację, ale w minimalistycznym stopniu. Nasz kosz wypełniony był tylko jedną cienką dużą pieluszką tetrową, która w razie co miała służyć za kocyk czy osłonkę od słońca, trzema pampersami na zmianę, paczką ( też nie pełną) wilgotnych chusteczek, jednym gryzakiem i jedną zabawką. Jednak miałam cichą nadzieję, że tam nie będzie mi dane wcale zaglądać.

Wszystkie najbardziej potrzebne rzeczy znajdują się w naszym przyborniku który zamontowany jest na rączce. Przybornik to też wynalazek firmy Britax. Składa się on z dwóch oddzielnych uchwytów na napoje ( mieszczą się tam idealnie butelki zarówno dziecka, jak i półlitrowa woda mineralna lub izotonik), z środkowej dosyć sporej komory i zewnętrznych kieszeni, na np telefon, klucze i inne tego typu gadżety. Biorąc pod uwagę upał jaki nam towarzyszył, cieszyłam się jak głupia z tego że pcham wózek w którym mam powtykane dwie butelki wody (tym razem dla siebie) jedna do polewania i jedną do picia, kiedy inni podczas biegu musieli je trzymać w ręku lub korzystać tylko z punktów z wodą. Środkowa komora wypchana jest zawsze chrupkami Zosi, a tym razem dodatkowo małą butelką z wodą dla niej.

Bardzo fajną cechą BOB-ów jest daszek który pozwala zakryć bardzo dużą cześć naszego malucha, który smacznie śpi. Dzięki temu tylko Zosi nóżki wystawały na słońcu. Jednak te też sprytnie przykrywałam zwilżoną pieluszką tetrową, tak aby moja mała mi się nie ugotowała podczas dwu godzinnej jazdy w pełnym słońcu.

DSC_0480.jpg

CZAS START!

No i wystartowaliśmy, 300 osób w żarze śródziemnomorskiego słońca ruszyło do przodu. Coraz bardziej podobają mi się te starty na samym końcu. Czuję się dużo mocniejsza cały czas wyprzedzając, niż będąc wyprzedzana.

Bieg był idealnie w porze drzemki małej Z, więc mój plan był na spokojny bieg bez emocji w towarzystwie śpiącej Zosi. Niestety Zosia zrobiła mi ogromnego psikusa. Po wrzasku jakiego doświadczyłam na Biegu Niepodległości byłam przygotowana na podobną sytuację przed zaśnięciem tu. Tym razem mała po kilku mocniejszych bujnięciach na 3 kilometrze zamknęła oczy i smacznie spała. Niestety nie dotrwała w tym stanie zbyt długo, zanim zobaczyłyśmy tabliczkę 10 km słychać już było kwękanie i stękanie spod daszku. Biorąc pod uwagę fakt, że wózek nie jest jej ulubionym miejsce na świecie a do mety została nam dobra godzina, łzy same prawie napłynęły mi do oczu. Byłam pewna że na tym skończył się nasz bieg. Co prawda telefon w pełnej gotowości siedział w kieszeni, ale oddanie wózka mojej mamie która czekała na nas na mecie, bolało by tak samo mocno jak zejście z trasy we dwie.

Kilka prób ponownego uśpienia smoczek, picie, smoczek, picie, nie pomogły więc stwierdziłam że biegnę dokąd się da.

Udało się do końca ! Wspólnie dotarłyśmy na metę, pokonując 21 097 m. Moje nogi, moje ciało pchało wózek przed sobą przez ponad 21 kilometrów. Biegłam pchając 20 kilo przez dobre dwie godziny, bez maszerowania, bez przerw, co jakiś czas zgięta w pół wpychająca smoka, butelkę z wodą, podrzucająca wilgotne pieluszki, chrupki czy inne zabawki.

 

IMG_20151122_132407

IMG_20151122_131943

Jestem z siebie dumna. Tak na prawdę. Tak szczerze. Nie spodziewałabym się tego że ten dystans, ta temperatura i ta trasa będzie ode mnie wymagała takich pokładów energii. Nie spodziewałam się takiego wysiłku. Doprowadziłam siebie, swoje ciało, swój umysł do skraju możliwości. Ale dzięki temu jestem prze szczęśliwa, że się udało. Nie mi, a NAM! Jestem dumna że moją najcudowniejsza biegowa kompanka wraz ze mną dotarła na metę naszego PIERWSZEGO WSPÓLNEGO PÓŁMARATONU. Dzisiaj stwierdzam że był to wyczyn. Wyczyn którego się nie spodziewałam, a któremu sprostałam.

IMG_20151122_133850

Co prawda miałam ogromną nadzieję na złamanie dwóch godzin, ale niestety kosztowało by mnie to zbyt wiele. A przecież jesteśmy tylko amatorami i pomimo ogromnych sportowych ambicji które pozostały mi z młodzieńczych lat, to ma być zabawa i bycie aktywną mamą nauczyło mnie tego. Nauczyło mnie że czasami trzeba odpuścić, że trzeba być przygotowanym na niechciane sytuacje, że nie można mieć wszystkiego pod kontrolą. Nauczyło mnie cieszyć się z małych rzeczy, wyznaczać sobie nowe cele, które nie zawsze muszą być w 100% zrealizowane.

 

Nasza Zosia ma już na swoim koncie dwa medale i to nie takie które ja dla niej zdobyłam, ale takie które ona sama wywalczyła, dzielnie towarzysząc mi w sportowych wyzwaniach. I o dziwo w porównaniu do swojej mamy, na mecie zawsze wygląda na wyjątkowo wypoczętą.

Dziękuje firmie Shock Absorber Poland za biustonosz który spisał się na medal. Po raz pierwszy w życiu miałam możliwość pobiec w biegu ulicznym z pomiarem tętna, a to wszystko za sprawą właśnie tego Ultimate RUN Bra z wbudowanym paskiem HR firmy Shock Absorber.

 

O.

Naturalne metody na okropne wirusy i inne choróbska.

Od wczoraj borykam się z jakimś okropnym wirusem lub choróbskiem, które znienacka przyszło i nie chce mnie zostawić w spokoju. A to wyjątkowo długo jak na mnie. Zazwyczaj na następny dzień po moich turbo mieszankach czuje się dobrze.

Odkąd zdrowe odżywianie na stałe zawitało w naszym domu, takie słowa jak choroba, wirusy nie widniały w moim języku od paru lat. Ostatni raz kiedy łamało mnie w kościach to było gdy miałam zapalenie piersi zaraz po urodzeniu Zosi. Jednak jeden dzień w łóżku i łamania nie było. Tym razem mnie trzyma dłużej niż 24 h, a to dużo w moim przypadku.

Jak na Bio Mamę przystało, w szafce z lekami nie ma u mnie ibuprofenów, aspiryn i innych chemii. Jest natomiast siara mleka owczego, liść oliwy, olejek z oregano i grapefruita, kwas l-askrobinowy w proszku czysty do analizy. Są też maliny w zamrażalniku, które w sytuacjach kryzysowych lądują w garnuszku i podawane są na ciepło z dużą ilością miodu. Dlatego chciałabym się z wami podzielić czym się „faszeruje” Bio Mama kiedy jest chora.

Najpierw kilka słów o każdym ze „słoiczków”.

Siara mleka owczego – sheep colostrum to organiczne colostrum owcze ze szwajcarskiej kontrolowanej hodowli ekologicznej, zbierane wyłącznie w ciągu pierwszych 12 godzin po porodzie. (Tylko i wyłącznie firmy VIVIENNE swiss formula, z wszystkimi możliwymi certyfikatami) Colostrum daje ogólny efekt regulacyjny organizmu oraz dostarcza wszystkie niezbędne materiały budulcowe dla komórek i tkanek. Colostrum jest bogate w białka i peptydy odgrywające główną rolę w funkcjonowaniu systemu immunologicznego.Swiss Sheep Colostrum przyśpiesza procesy regeneracji błony śluzowej jelita, skutecznie zapobiega infekcjom i ma właściwości przeciwbakteryjne, przeciwwirusowe, przeciwpasożytnicze oraz przeciwgrzybiczne.

To to właśnie colostrum wyleczyło naszą Zosię z kolek. Zosia miałą nie tolerancje laktozy, która jak się okazało mogła wynika ze stanu zapalnego w jelitach, o którym zwykły pediatra nam nie powiedział. Po kilku dniach podawania colostrum do mojego mleka płacz Zosi znikł i w końcu mogliśmy się cieszyć rodzicielstwem. 

Liść oliwki powszechnie stosuje się w leczeniu schorzeń powodowanych lub związanych z wirusami, retrowirusami, bakteriami lub pierwotniakami. Zawarta w nim oleuropeina, której całe drzewo zawdzięcza długowieczność i odporność na choroby oraz szkodniki atakujące głównie liście roślin, to związek z grupy polifenoli, który wzmacnia ogólną odporność organizmu. Podobno bardzo dobrze sprawdza się przy opryszczce, która wywołana jest spadkiem odporności. Stosuje się go w celu przeciwzapalnym, przeciwgrzybicznym i przeciwwirusowym. Polecam firmę SOLGAR, która ma najczystsze wersje suplementów. (można zamawiać je taniej ze Stanów Zjednoczonych na stronie iherb.com . Za zamówienia do $80 nie płaci się cła ! )

Olejek z oregano zawiera składniki fenolowe, które skutecznie niszczą patogeny bakterii i nie wpływają negatywnie na poziom dobrych bakterii w jelitach. Ma silne właściwości przeciwgrzybiczne, stwierdzono m.in. skuteczność oleju z oregano w leczeniu kandydozy jamy ustnej. (https://hipokrates2012.wordpress.com/2013/07/30/oregano-magiczne/ ) Olejek z oregano posiada również właściwości przeciwbakteryjne np. w stosunku do bakterii H. Pylori, odpowiedzialnej za wrzody dwunastnicy i żołądka. W sprzedaży taki suplement diety zawiera tylko olej z oregano i oliwę z oliwek. Ja używam OREGASEPT.

 

Olejek z grapefruita ma wyraźnie działanie odtruwające, oczyszcza organizm od wszystkiego rodzajów substancji trujących i szkodliwych.

Jego działanie miałam okazje przetestować na sobie, co prawda nie było to w pełni świadome. Ale dwu tygodniowa kuracja sprawiła, że mój organizm oczyścił się z toksyn i od tamtej pory do wczoraj nie byłam chora. Pierwsze 10 dni czułam się okropnie, chora, bolały wszystkie kości. Myślałam, że mnie bierze jakieś choróbsko. Jak się okazało tak mój organizm zareagował na oczyszczanie, a po 10 dniach wszystkie symptomy zniknęły a ja czułam się o niebo lepiej. 

Kwas L-askrobinowy czysty do analizy jest to najczystsza forma Witaminy C lewoskrętnej. Leczy stany zapalne, wykazuje aktywność antyoksydacyjną, usuwa wolne rodniki tlenowe, które uszkadzają błony komórkowe i kwasy DNA, przyczyniając się do rozwoju chorób nowotworowych, oraz przyspieszają starzenie się organizmu. Witamina C jest niezbędna do prawidłowej syntezy włókien kolagenowych, które warunkują miedzy innymi odporność mechaniczną skóry, magazynują wodę oraz czynniki wzrostu.Warto ją mieć właśnie w takiej postaci zawsze w domu. Dodajemy ją do shake-ów, pijemy z niej koktajle mocy na przeziębienia. Ciężko ją przedawkować, ponieważ jest rozpuszczalna w wodzie i nadmiar wydalany jest z moczem.

A tutaj propozycja na „koktajl mocy” na przeziębienie:

  • łyżeczka kwasu L-askrobinowego
  • łyżka miodu lub ksylitolu ( dla dzieci proponuje erytrol)
  • szklanka letniej wody przegotowanej

 

I tak oto od wczoraj, kilka razy dziennie przyjmuję liść oliwy, 2 razy dziennie olej z oregano. Piję shake-i z jarmużu z kwasem L-askrobinowym. A teraz śmigam przyjąć colostrum i „koktajl mocy” któ®e mam nadzieję już na pewno postawią mnie na nogi.

Trzymajcie kciuki bo półmaraton już w niedziele, a nie mam pojęcia jak w takim stanie mam wystartować. Na dzień dzisiejszy nie wyobrażam sobie sama dobiec do mety, a co dopiero z Zosią. Ostatnie bieganie było we wtorek a mięśnie trzeba przepompować przed niedzielą. Jeżeli jutro nie zwlekę się na małe rozbieganie przed niedzielą, to nie wiem co będzie. Nie chce myśleć o tym że będę musiała zrezygnować z niego. Ale półmaraton to chyba zbyt długi dystans żeby się pchać w takim stanie na start.

A wszystko chyba przez to zdradliwie ciepłe poranne plażowanie.

 

DSC_0419

 

DSC_0409

 

 

O.

 

 

Trener na medal.

Mam wrażenie, ze ten wpis jest jak odgrzewany kotlet. Wczoraj w nocy skrobnełam dwa akapity, dzisiaj pomiędzy odkurzaczem, pakowaniem walizki, robieniem obiadku dla młodej usiadłam na 10 minut i dokończyłam wczorajsze parę słów, szcześliwa kliknęłam enter i zamiast opublikować post, wdarł się jakiś błąd Własna firma zazwyczaj daje swobodę, możliwość dostosowania swoich godziny pracy do życia. Czasami jednak w zamian za wolne godziny czy dni, zabiera cenne niedzielne wieczory. Po wczorajszym rodzinnie biegowym dniu, mama niestety musiała spędzić wieczór w stercie kopert, folii i metek tak żeby oto w dniu dzisiejszym wyruszyć w kolejną podróż. Znowu nas gna nad morze. Trzeba więc było pozamykać niedokończone sprawy żeby jutro po popołudniowym basenie z małą Z wyruszyć w trasę prosto do Sopotu.

**A z Sopotem związana jest kolejna biegowa przygoda, ponieważ w przyszłą niedzielę bierzemy udział w Gdańskim półmaratonie. Powiem szczerze że nie wiem czego się mam spodziewać. Nie dość że mój pierwszy półmaraton uliczny w życiu ( tylko 2 razy na treningu zrobiliśmy z R ten dystans, to znaczy on pewnie zrobił go milion razy więcej, ale tylko 2 razy ze mną ) to jeszcze jako MAMA ?? **

Mam wrażenie, ze ten wpis jest jak odgrzewany kotlet. Wczoraj w nocy skrobnełam dwa akapity, dzisiaj pomiędzy odkurzaczem, pakowaniem walizki, robieniem obiadku dla młodej usiadłam na 10 minut i dokończyłam wczorajsze parę słów. Chwilę później szczęśliwa kliknęłam enter i zamiast opublikować post, wdarł się jakiś błąd i wszystko się skasowało. Zazwyczaj wordpress zapisuje kopie zapasową i posty same wracają na ekran, jednak nie tym razem. Dlatego nie umiem napisać sensownie dzisiejszych odgrzewanych przemyśleń. Piszę, kasuję, ponownie piszę, ponownie kasuję i tak w kółko. Dodatkowo aura przedniego siedzenia w samochodzie chyba nie sprzyja mojej wenie, ale mam chwilę więc spróbuję.

Co kilka tygodni mamy swoją cykliczną biegową niedzielę. Bierzemy udział w biegu typu maraton na raty, gdzie dystans maratonu rozłożony jest na 4 biegi, każdy po 10,45 km. W tą niedzielę jednak po raz pierwszy ta niedziela stała się rodzinną biegową niedzielą. Nawet nasz mały bąk wystartował w biegu dziecięcym, dumnie zdobywając swój pierwszy w życiu dyplom.

IMG_20151019_002508

IMG_20151019_234233

IMG_20151019_234140

A mój trener idealny… hmm… chyba się spisał na medal, bo nie dość że poprawiłam swój czas od ostatniego biegu o 2 minuty, to jeszcze dawno nie miałam takiej przyjemności z biegania. Zupełnie inaczej jest wychodzić na trening kiedy ma się zadanie do wykonania. Rzadko podawałam się jakiemuś rygorystycznemu planu jeśli chodzi o treningi biegowe. W czasach przygotowań do triathlonu może i robię treningi szybkościowe, interwałowe, ale są one dosyć chaotyczne w porównaniu do moich treningów na basenie i rowerze, na które zazwyczaj mam plan. Ale dzięki R, przyjemność powróciła. Z niecierpliwością czekam na kolejne zadanie. R zarzucił mi kiedyś, że nie umiem trenować biegania bo nie mam w nim wyników. Nie wstydzę się powiedzieć, że ma rację. Zdecydowanie lepiej się trenuje coś, do czego człowiek czuje się stworzony, w czym czuje się dobry, ale zaczynam dojrzewać do nowych małych biegowych celów. Może z pomocą trenera idealnego, uda mi się zejść jeszcze w tym roku poniżej 50 min na 10 km, tym razem po raz pierwszy jako MAMA? Grunt to stawiać sobie małe nowe cele, plany. Takie łatwiej zrealizować, droga do nich wydaje się krótsza i nie przytłacza nas ich wielkość, ważność !

IMG_20151019_234353

Także kochane MAMY, jeżeli dotychczas nie biegałyście, nie ćwiczyłyście, może czas najwyższy założyć biegowe buty i wyruszyć do parku na pół godziny na mały marszobieg ???

**Jutro krótka recenzja BIO żeli, które udało nam się z R przetestować przed biegiem. Podobno są ekologiczne, a na pewno są w 100% naturalne. Co prawda zielonego listka nie posiadają, ale to amerykański produkt, więc może to jest przyczyną ? **

Dobrej nocy. Dobrego dnia.

O.